Adam Danek: Contra tyranniae vehiculi

   Szaleństwo naszych rodaków na punkcie czterech kółek dawno przekroczyło wszelkie granice. Flota samochodowa w Polsce rozrosła się do monstrualnych rozmiarów. Aut na naszych ulicach zrobiło się zwyczajnie za dużo. Mało kto chce lub ma odwagę przyznać to, co wszyscy widzimy i odczuwamy na każdym kroku, zwłaszcza w większych miastach. Jezdnie są chronicznie zakorkowane. Unosi się nad nimi ryk silników, klaksonów i samochodowych radioodtwarzaczy, przed którym mieszkańcy muszą się kryć za przesłaniającymi świat i szpecącymi krajobraz gigantycznymi ekranami ochronnymi. Po sprawunki i na spacery chodzą w spalinach, przed którymi już właściwie nie sposób uciec. Kierowcy zastawiają swoimi samochodami każdy skrawek nie tylko parkingów, ale również chodników, a nawet osiedlowych trawników. Chodniki zawalone autami, choć przeznaczone dla pieszych, robią się nie do przejścia, często w najzupełniej dosłownym sensie – chodzić trzeba jezdnią. Liczba wypadków drogowych (i ich ofiar) utrzymuje się na wysokim poziomie. Samochody są ponadto niewyczerpanym źródłem wzajemnej agresji w sytuacjach z życia codziennego. Dotknij pierwszemu lepszemu chłopu jego ukochany samochód, choćby przypadkiem i nie wyrządzając żadnej szkody, a natychmiast wystartuje do ciebie z gębą, jeśli nie z pięściami. Zanieczyszczenie, hałas, stres i agresja stanowią podłoże dla chorób cywilizacyjnych, które dzięki nim zbierają coraz obfitsze żniwo.

   Mimo to Polacy wciąż nie mają dość samochodów. Widuje się gospodarstwa domowe, gdzie mieszkają dwie osoby, a samochody są trzy, albo inne, gdzie mieszkają cztery osoby i każda ma osobne auto. Nasza rzeczywistość potwierdza teorie marksistów: ludzie stali się niewolnikami i sługami rzeczy przez siebie wytworzonych.

   Powszechną akceptację zdobył na razie tylko jeden pomysł na złagodzenie tyranii samochodu: rower. Hasła rozbudowy ścieżek rowerowych, tworzenia miejskich wypożyczalni rowerów i tym podobne zyskały popularność i są, lepiej lub gorzej, realizowane. Zgódźmy się, że rower jako środek lokomocji posiada liczne zalety. Cichy, przyjazny środowisku, rozwija fizycznie i nie zabiera innym miejsca. Ale sam jeden nie stanowi realnej alternatywy dla samochodu ani w transporcie osobowym, ani w transporcie towarowym. Tabunów zachłannych i samolubnych kierowców wjeżdżających na każdy metr kwadratowy naszej życiowej przestrzeni nie przesadzi się masowo na rowery.

   W dziedzinie transportu osobowego alternatywy takiej dostarcza natomiast komunikacja publiczna: autobusy, w dużych aglomeracjach zwłaszcza tramwaje, a także koleje miejskie i podmiejskie. Obecnie w użycie wchodzą ekologiczne autobusy z napędem elektrycznym, których wysokie koszty eksploatacji wymuszają nie tylko utrzymanie, lecz – jeśli mają się w najbliższej przyszłości upowszechnić – również rozbudowę komunikacji publicznej i zwiększenie na nią nakładów finansowych. Ale nawet autobus o napędzie spalinowym jest lepszy od nadmiaru prywatnych samochodów osobowych. Wystarczy przyjrzeć się autom w ulicznym korku, czasem ciągnącym się po horyzont: najczęściej w każdym z nich siedzi tylko jedna osoba. Autobus spalinowy przewozi kilkadziesiąt osób, na jezdni zajmuje nie więcej miejsca, niż trzy-cztery samochody osobowe, a smrodzi i hałasuje nie więcej, niż jeden.

  W dziedzinie przewozu towarów alternatywę dla aut stanowią transport kolejowy i rzeczny – oba bardziej tradycyjne i bardziej ekologiczne od samochodowego. Odciążenie dróg za ich pomocą i przywrócenie zrównoważonej struktury transportu w Polsce będzie jednak wymagać odbudowy taboru kolejowego i floty rzecznej oraz inwestycji w obsługującą je infrastrukturę, co trudno sobie wyobrazić bez walnego powrotu kapitału państwowego na tory i rzeki.

   Przeprofilowania polskiego transportu w zasugerowanym powyżej kierunku nie przeprowadzi się całkiem dobrowolnie. Władza, która się tego podejmie, musi być przygotowana na konfrontację z szerokim lobby egoistów, dla których żadne względy nie są ważniejsze od ich własnej wygody, a pierwszym wymogiem tej subiektywnie, krótkowzrocznie i niekonsekwentnie pojmowanej wygody jest możność wjechania ich ukochanym samochodem i zaparkowania go wszędzie i zawsze. Rozumna polityka transportowa (a także polityka społeczna i polityka ochrony środowiska) nie obejdzie konieczności wywarcia nacisku na tę sporą i potencjalnie krzykliwą grupę, obliczonego na zmniejszenie liczby aut na polskich ulicach. Nacisk ten może przyjąć formę między innymi:

– zmian w kodeksie ruchu drogowego, jak najkorzystniejszych dla pieszych, rowerzystów i pojazdów MPK, a jak najbardziej dotkliwych i krępujących dla kierowców;

– wyłączenia z ruchu drogowego, pod dowolnym pretekstem, jak największej liczby ulic (np. w otoczeniu szkół i przedszkoli);

– rozszerzenia stref płatnego parkowania i podnoszenia opłat za miejsca parkingowe, połączonego z rygorystyczną ich kontrolą przez parkingowych.

   Aby obniżyć patologicznie wysoki poziom motoryzacji naszego zbiorowego życia, a podnieść jego jakość, samolubnych i wygodnickich kierowców trzeba zwyczajnie zmusić do korzystania z alternatywnych środków transportu. Władze publicznie powinien tu mobilizować przykład krajów, które podobną strategię konsekwentnie realizowały i teraz korzystają z jej dobroczynnych skutków, na przykład państw skandynawskich. W tej batalii nasze władze mogą też liczyć na poparcie bardziej oświeconej części społeczeństwa. Jej szeregi już teraz stopniowo powiększają się i będą rosnąć w przyszłości.

Adam Danek

820c8a372494fac9_large

9 komentarzy

Leave a Reply