Adam Danek: Małe zlodowacenie

Okres rządów Władysława Gomułki w PRL zyskał miano „małej stabilizacji” – odrobiny spokoju i normalności po wielkim wstrząsie społecznym, politycznym i ekonomicznym, jakim był w nowszych dziejach Polski tak zwany stalinizm. Kilkadziesiąt lat później niektórzy dziennikarze używali tego samego określenia, by scharakteryzować nastroje panujące w kraju po przejęciu władzy przez Platformę Obywatelską. Przyjście Donalda Tuska odbierano jako „małą stabilizację” po dwóch latach permanentnego przesilenia rządowego, czyli chwiejnej władzy PiS. Retoryka walki, na szeroką skalę wprowadzona do życia politycznego przez obóz braci Kaczyńskich, została demonstracyjnie zastąpiona „polityką miłości” (mniejsza z tym, na ile owo hasło odzwierciedlało praktykę nowej ekipy). Wizerunek rządu uległ zmianie mimicznej: zamiast naprężać się i stroić marsowe miny, w intencji PiS mające wyrażać determinację, patriotyzm i tak dalej, a nieświadomie komiczne (zwłaszcza w wykonaniu stojących na czele niskich grubasków), za rządów Tuska zaczął się głupkowato szczerzyć w z założenia przyjaznym uśmiechu. Z tych też powodów Platformę masowo poparła – na co zwracano uwagę – najbardziej oportunistyczna i asekurancka część społeczeństwa: tacy, których interesuje wyłącznie żarcie, kariera, rozrywka lub życie prywatne i których złości, kiedy ktoś inny próbuje ich skłonić do zainteresowania się czymś więcej. Dlatego też do PO przylgnęło przezwisko „partii ciepłej wody w kranie”: bo swój przekaz adresuje przede wszystkim do ludzi oczekujących od rządu, że zapewni dopływ ciepłej wody do ich kranu i podejrzliwie patrzących na jakąkolwiek inną jego aktywność. Dla nich najlepszy rząd to taki, co udaje, że nie prowadzi żadnej polityki, a zwłaszcza nie formułuje żadnej wizji politycznej i nie stara się do niej przekonać społeczeństwa.

   Istotę przeobrażenia, jakie przeszła polska kultura polityczna po feralnym roku 2007 trafniej wyraża inna metafora, niż „mała stabilizacja”. I ona również wyjaśnia, dlaczego ekipa Donalda Tuska tak doskonale trafiła w oczekiwania swojego betonowego elektoratu. Rządy Platformy, ciągnące się siłą inercji niczym lektura kiepskiej powieści, przyniosły Polsce małe zlodowacenie: zamrożenie życia politycznego, drastyczny spadek jego temperatury, wyjałowienie, bezruch. Oczywiście nie stuprocentowy, bo w każdym kraju obok głównego nurtu istnieje również margines polityczny, ale margines się nie liczy, właśnie dlatego, że jest marginesem. W polskiej polityce faktycznie mamy spokój – jeśli rozumieć spokój jako martwotę panującą na biegunie czy na Księżycu. Zaprowadził go Donald Tusk, ale w ten sposób dopełnił tylko dzieła rozpoczętego wcześniej przez Jarosława Kaczyńskiego.

System dwupartyjny – gwarant stagnacji

   Polityczne zlodowacenie przyszło do nas z Zachodu i stanowi rezultat prowadzonego systematycznie od 1989 r. dostosowywania Polski do „zachodnich standardów demokratycznych”. Zachodnim ideałem – to znaczy ideałem tamtejszych politologów, komentatorów politycznych, analityków i innych mędrków odpłatnie ględzących na temat polityki bez krzty własnej myśli – jest tak zwany z aprobatą „stabilny system dwupartyjny”. Powstaje on z chwilą, gdy scena polityczna zostaje na trwałe opanowana przez dwie partie, z których przeważnie jedna udaje „konserwatyzm”, a naprawdę jest centrowa, liberalna i indyferentna światopoglądowo, natomiast druga udaje „socjalizm”, a jest również liberalna. Znaczna część inscenizowanych przez nie sporów dotyczy sfery rozporkowej, więc od razu dopowiedzmy, że w „stabilnym systemie dwupartyjnym” partia odgrywająca rolę „centroprawicy” nie oponuje przeciw rozporkowej ofensywie lewicy jako takiej, a co najwyżej uważa ją za nieco przesadną.

   Powyższy model doskonale ilustruje przykład Wielkiej Brytanii, gdzie socjaldemokratyczna Partia Pracy demontuje struktury państwa opiekuńczego i zwalcza interwencjonizm  państwowy, a w Partii Konserwatywnej dochodzi do „ślubów gejów” między działaczami. Za wzór w skali światowej uchodzi jednak system polityczny Stanów Zjednoczonych: całkowite zawłaszczenie parlamentu przez dwie partie, które niczym się od siebie nie różnią. „Stabilny system dwupartyjny” wykrystalizował się nawet w tych demoliberalnych państwach zachodnich, gdzie scena polityczna formalnie pozostała bardziej spluralizowana, bo zauważalną reprezentację w parlamencie mają więcej niż dwie partie. Na przykład we Francji pluralistyczny system partyjny skostniał stopniowo w dwa bloki: „centroprawicowy” skupiony wokół bezideowej Unii dla Większości Prezydenckiej (UMP) i lewicowy skupiony wokół Partii Socjalistycznej. Jeżeli zatem w „stabilnym systemie dwupartyjnym” mniejsze partie nie wypadają z parlamentu, zostają zdegradowane do roli balansjerów na użytek dwóch głównych graczy – jak w Niemczech, gdzie liberałowie z Wolnej Partii Demokratycznej (FDP) oraz Zieloni są tylko przystawkami dla „centroprawicowej” Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) i „centrolewicowej” Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD). W Polsce analogiczne relacje zachodzą obecnie między Polskim Stronnictwem Ludowym a Platformą Obywatelską.

   System dwupartyjny jest agresywnie popierany i broniony przez „międzynarodowe fundusze”, banki, „rynki”, giełdy, „inwestorów”, agencje ratingowe, „fora ekonomiczne”, korporacje i inne pajęcze siły dyrygujące naszym światem, ponieważ po jego utrwaleniu polityka państwa staje się dla nich w pełni przewidywalna: nawet niespodziewany kryzys rządów jednej partii automatycznie wynosi do władzy drugą – równie nijaką i pozbawioną samodzielnej wizji politycznej, co pierwsza. Społeczeństwo jest zakładnikiem tych dwóch partii: nie ma na kogo głosować, skoro do parlamentu i tak nie dostanie się praktycznie nikt poza nimi, więc nawet na sprzeciwie społecznym nie wyrośnie dla nich żadna generalna alternatywa. Pajęcze siły, które dzięki politycznej stabilizacji spokojnie eksploatują kraj, nie muszą się obawiać, że społeczeństwo nagle się zbuntuje albo wytnie jakiś inny numer. Bliźniacze partie same pilnują społeczeństwa w interesie pajęczych sił, codziennie wbijając obywatelom w głowy, że każda z nich jest jedyną możliwą alternatywą dla tej drugiej. Aparaty propagandowe obu partii demonizują konkurenta, a rywalizację wyborczą pomiędzy nimi przedstawiają jako apokaliptyczną walkę Dobra ze Złem, podczas gdy ich politycy znają się doskonale od lat, są na „ty”, po kryjomu piją razem wódkę i śmieją się z łatwowierności wyborców. Wyborcy od czasu do czasu mają już dość bezcelowych rządów pierwszej partii, więc przerzucają głosy na drugą, licząc, że ona „coś zmieni”, po czym ta druga dochodzi do władzy i oczywiście nie zmienia się nic.

   Właśnie dlatego „inwestorzy” i tajemnicze „rynki” reagują panicznie na perspektywę dojścia do władzy partii Podemos w Hiszpanii oraz Koalicji Radykalnej Lewicy (SYRIZA) w Grecji. W obu tych krajach aż do teraz funkcjonował wzorcowy „stabilny system dwupartyjny”. W Madrycie rządy sprawowały naprzemiennie Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza (PSOE) i „centroprawicowa” Partia Ludowa (PP); w Atenach to samo czyniły Panhelleński Ruch Socjalistyczny (PASOK) i „centroprawicowa” Nowa Demokracja. Powstanie trzeciej siły, gotowej rozbić binarny system partyjny i mogącej realnie walczyć o objęcie rządów, grozi wymknięciem się sytuacji w obu państwach spod kontroli pajęczych sił, reorientacją polityki Madrytu i Aten w nieprzewidzianym przez nie kierunku. Tym bardziej, że zarówno Podemos, jak i SYRIZA przekraczają w swoich programach granice wewnętrznego i międzynarodowego „konsensusu”: każda z nich chce wyrwać swój kraj ze stanu, w którym służy on za poletko eksploatacji dla zagranicznej finansjery.

2007-2015: system dwupartyjny po polsku

   Wybory samorządowe w 2014 r. wyraźnie pokazały, że w Polsce nie ma podobnej trzeciej siły, alternatywnej w stosunku do partii głównego nurtu. Zarazem wybory te ujawniły głód takiej alternatywy wśród wyborców – na tyle silny, że ludzie zaczęli przerzucać głosy na PSL, które ma do zaoferowania niemal wyłącznie program negatywny: nie jest PiS-em, nie jest Platformą, nie składa się z lewackich fiksatów spod znaku Palikota ani liberalnych fiksatów spod znaku Korwina. Ale tu trzeba od razu zaznaczyć, iż PSL nie posiada ani własnej ideologii, ani choć cząstkowej wizji polityki zagranicznej czy polityki gospodarczej, odmiennej od „konsensusu” obowiązującego w głównym nurcie polskiej polityki.

   Ostateczne domknięcie systemu partyjnego w Polsce przyniosły wybory parlamentarne w 2007 r. To w ich wyniku utrwaliło się rodzime wydanie „stabilnego systemu dwupartyjnego”, z jedną partią, która zachowuje praktyczny monopol na rządzenie i drugą partią, która zachowuje praktyczny monopol na opozycję wobec rządu. Do Sejmu wciąż dostają się wprawdzie i inne ugrupowania, ale nie odgrywają w nim wiele większej roli, niż na przykład śladowa reprezentacja walijskiej partii niepodległościowej Plaid Cymru w brytyjskiej Izbie Gmin, mateczniku „stabilnego systemu dwupartyjnego”.

   I tak Polska została ściśnięta między dwoma martwymi bryłami lodu. Jej scenę polityczną okupuje para mastodontów, rozpychając się na niej, żeby dla innych zabrakło miejsca. Platforma Obywatelska, wbrew swoim deklaracjom z okresu założycielskiego, nie jest formacją ani liberalno-konserwatywną, ani chadecką, PiS zdążyło zaś wielokrotnie udowodnić, że z konserwatyzmem nie ma właściwie nic wspólnego. Obecnie każda z tych partii ma wyborcom do powiedzenia tylko tyle, że nie jest tą drugą – i kłamie, bo w kwestiach ważnych, a nie bzdurnych, obie stają zawsze na identycznych pozycjach, czego dowodzi ich wspólna obrona tzw. „kompromisu aborcyjnego” (2007) albo zgodne stanowisko w sprawie traktatu lizbońskiego (2007-2008), wspólne poparcie dla agresji NATO na Libię (2011) i dla „euromajdanu” w Kijowie (2013-2014). Formułą działania obraną przez oba te bezkształtnie ulepione bałwany jest bowiem postpolityka: poddawanie się nurtowi wydarzeń bez aspiracji do nadawania im kierunku, czyli w praktyce robienie tego, czego akurat zażąda Zachód. Jedyna po 2007 r. próba ponownego wprowadzenia do polskiego życia politycznego twardej ideologii i budowy partii ideologicznej – przez Palikota – zakończyła się klęską (w tym przypadku – na szczęście). Panuje wieczna zima: życie polityczne właściwie zamarło. Kręci się już tylko wokół obyczajowych ekscesów agenta Tomka czy posła Hofmana albo wokół kopulujących osiołków (mi się zresztą trochę myli jedno z drugim). Czyli wokół banialuk pozbawionych politycznego znaczenia. Tchnienie zimna daje się odczuć tym wyraźniej, że wbrew zapewnieniom różnych naukowych modnisiów ta demobilizacja ideologiczna wcale nie jest nieuchronna. Nie dotknęła przecież choćby Słowacji czy Węgier, do których zbliża nas geografia i historia: Smer, Fidesz ani Jobbik nie są partiami postpolitycznymi.

   W Polsce jeszcze w 2005 r. nic nie zapowiadało obecnej ery chłodu. Krótka kadencja parlamentarna lat 2005-2007 to w realiach Republiki Okrągłego Stołu apogeum radykalizmu w polityce: po raz pierwszy i jedyny w okresie III RP do rządu weszły partie uchodzące za „oszołomskie”, tj. wrogie establishmentowi – Liga Polskich Rodzin i Samoobrona. Ale po tym wzlocie nastąpił błyskawiczny upadek, dzięki wytężonej pracy ich koalicjanta. Prawo i Sprawiedliwość dążyło do rozbicia LPR i Samoobrony oraz przejęcia ich działaczy i elektoratów (podobnie jak dziś chce sobie zapewnić monopol na prawym skrzydle parlamentu przez wypchnięcie z niego lub wchłonięcie odpryskowych partii Marka Jurka, Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina), posługując się w tym celu materiałami kompromitującymi, inscenizowaniem skandali medialnych, a nawet akcjami CBA (chyba głównie po to utworzonego w 2006 r.). Samoobrona i Liga już nigdy nie podniosły się po tym ciosie. To Kaczyński przygotował długą zimę Tuska. Przed latami 2005-2007 szereg znanych prawicowych intelektualistów z doświadczeniem akademickim zachowywał jeszcze mniejszą lub większą samodzielność poglądów. Teraz wszyscy są już tylko partyjnymi profesorkami z PiS, pozytywkami gęgającymi tak, jak nakręci je prezes.

   Binarny system stworzony wspólnie przez Kaczyńskiego i Tuska nadal trzyma Polskę w swoich okowach. Na czele wewnątrz-systemowej opozycji wobec rządu ciągle stoi ten pierwszy, zajęty głównie pilnowaniem, by nikt inny opozycją antyrządową stać się nie mógł. Po drugiej stronie Tuska zastąpiła kukiełka z botoksu, o twarzy pozbawionej wyrazu. Nieruchome oblicze Ewy Kopacz najlepiej ilustruje kondycję partii władzy: PO to trup po liftingu. Partia opozycyjna wpisuje się w ten sam trend, przeciwstawiając jej plastikowego, gładkiego i nijakiego Kena w osobie Andrzeja Dudy.

Pozorna kontestacja: „ruch narodowy” i korwinizm

   Próby kontestacji „stabilnego systemu dwupartyjnego” po 2007 r. miały na ogół charakter pozorny, choć ich wykonawcom nieraz wydawało się co innego. Widać to na przykładzie szeroko w ostatnich latach komentowanej działalności „ruchu narodowego”. Występy takie, jak skakanie w małpich maskach po pomieszczeniach uniwersytetu, demolowanie Warszawy z okazji 11 listopada czy ataki na rosyjską ambasadę, nagłaśniane w alarmistycznym tonie przez media należące do establishmentu, stworzyły wrażenie, że mamy do czynienia z ugrupowaniem radykalnym i „antysystemowym”. Tymczasem bogoojczyźniane okrzyki i patriotyczna, tromtadracka frazeologia pokrywają w „ruchu narodowym” brak programu, który stanowiłby wyraźną alternatywę (tj. wyraźne odrzucenie, zaprzeczenie) dla „konsensusu” obowiązującego wśród partii głównego nurtu. W swoich ocenach wydarzeń na arenie międzynarodowej „ruch narodowy” waha się między ostrożną krytyką aneksji Krymu przez Rosję i secesji donbaskich republik ludowych (część działaczy) a otwartym i energicznym kibicowaniem ukraińskim oddziałom pacyfikacyjnym w Donbasie (inni działacze). Jego stanowisko nie różni się zatem od optyki PO i PiS, które protestują przeciw aneksji Krymu i secesji Donbasu oraz wspierają ukraińskie bataliony pacyfikacyjne. W sprawach gospodarczych „ruch narodowy” po długiej dyskusji wydał deklarację skonstruowaną z rozmytych, ogólnikowych i wzajemnie sprzecznych haseł, która miała zadowolić wszystkie grupki jego sympatyków wyznające rozbieżne poglądy na gospodarkę. Jak z tego wynika, w kwestiach ekonomicznych „ruch narodowy” nie zajmuje żadnego stanowiska, a więc nie zgłasza postulatów odmiennych od postulatu utrzymania obecnego lumpenliberalizmu, będącego wspólnym programem partii głównego nurtu. Przedstawiciele „ruchu narodowego” przekonują o niemożności wystąpienia Polski z NATO i Unii Europejskiej, całkiem jak politycy establishmentu, choć podobno z niechęcią. Nawet ich oskarżenia o sfałszowanie ubiegłorocznych wyborów samorządowych nie stanowią elementu różnicującego, bo w ten sam ton uderzyło PiS.

   Rolę innego kanału pozornej kontestacji odgrywa od lat ruch (o zmiennych nazwach) skupiony wokół Janusza Korwin-Mikkego. Nie proponuje on alternatywy dla status quo, lecz jego radykalizację: lumpenliberalizm niemal wszystkich ekip rządowych po 1989 r., wyrażający się nie w deklaracjach ideologicznych, a w stopniowej prywatyzacji majątku narodowego i usług publicznych, chciałby zastąpić liberalizmem gospodarczym w wersji turbo. Jego młodzi działacze z powagą spierają się we własnym gronie, czy należy ograniczyć się do prywatyzacji chodników, czy sprywatyzować również powietrze.

Przedwiośnie

   Małe zlodowacenie trwa już zbyt długo. Jeżeli chcemy rzeczywistej, a nie pozornej kontestacji systemu politycznego Republiki Okrągłego Stołu, musimy cofnąć czas przed rok 2007, wskrzesić stare upiory Giertycha i Leppera. Upiory to nie czcza metafora: od tamtych dni Lepper zdążył umrzeć śmiercią gwałtowną, prawdopodobnie przy czyjejś wydatnej pomocy, a Giertych po egzorcyzmach w „Gazecie Wyborczej” jest już tylko cieniem Giertycha, który w 2000 r. budował m.in. z neopoganami z Niklota koalicję wsparcia dla generała Tadeusza Wileckiego jako kandydata na prezydenta. Pustkę po neoendeckiej LPR i ludowo-socjalnej Samoobronie, których resztki formalnie wciąż wegetują, wypełnić może jedynie obóz polityczny w pełniejszy sposób reprezentujący oba te pierwiastki: ruch narodowo-społeczny.

   W Grecji i Hiszpanii impuls do przełamania „stabilnego systemu dwupartyjnego” dała zapaść gospodarcza. W Polsce konserwuje go strach przed wstrząsem. Nie bójmy się wstrząsów. Nich wreszcie popęka ten lodowiec, który zmiażdżył życie polityczne w naszym kraju. A wtedy ono może od nowa wyrosnąć.

Adam Danek

winter_landscape_by_caspar_david_friedrich 

8 komentarzy

Leave a Reply