Ronald Lasecki: Lewica patriotyczna na manowcach komunizmu

Złożenie przez psa łańcuchowego PiS-owskiego reżymu Zbigniewa Ziobrę wniosku o delegalizację „Komunistycznej Partii Polski” nie powinno być oczywiście utożsamiane z naszą stroną politycznej barykady, co nie znaczy, że my sami tolerowalibyśmy istnienie tego rodzaju szkodliwego wybryku natury jak „KPP” – nie może być w Polsce miejsca dla grup poczuwających się do solidarności z najeźdźcami i okupantami którzy zrabowali ponad połowę polskiego terytorium państwowego i wymordowali co najmniej 150 tys. Polaków; nie można też tolerować grup poczuwających się do ciągłości z formacjami odpowiedzialnymi za niszczenie i dewastację historycznej konstytucji Polski – włączając w to zwalczanie religii, tradycji, kultury i rabunek wypracowanego wiekami dorobku materialnego; nie ma wreszcie w naszym kraju miejsca dla ideologii zawierających w sobie egalitarne, demokratyczne i społecznie mechanistyczno-atomistyczne kłamstwo; nie ma miejsca dla materialistycznej i postępowo-konsumpcyjnej demagogii. Antykomunizm jest naturalną konsekwencją każdej zdrowej formy polskiego patriotyzmu, gdyż komunistyczne kłamstwo jest biegunowym przeciwieństwem Tradycji i wywiedzionego z niej porządku organicznego.

Nie ma jednak nic wspólnego ze zdrowym antykomunizmem powoływanie „kwestionowania porządku demokratycznego”, chęci „obalenia kapitalistycznej własności i zastąpienia jej własnością społeczną” oraz wskazywania na niższość „wolnorynkowego ustroju demokratycznego”, jako na powody przemawiające za delegalizacją danego ugrupowania, na takie zaś między innymi przesłanki powołał się Ziobro. Wymienione przez niego „wartości” są na tym samym poziomie co „wartości” komunizmu i jego wyznawców.

Jeśli w państwie tożsamościowym na szubienicach mieliby zawisnąć komuniści, to zaraz obok nich powinien zawisnąć (do góry nogami) również Ziobro i pozostałe pachołki Usraela – zarówno z PiS-owskiej kliki rządzącej, jak i spośród liberalnej pseudoopozycji. Pogonić kijami należałoby również reżymowych politruków z IPN, którzy kompromitują antykomunizm, podmieniając go na wrogość wobec Rosji i dziedzictwa Polski Ludowej, przy okazji zaś obsmarowując i znieważając wielu ludzi którzy Polsce się wybitnie zasłużyli, pomimo że byli komunistami lub z komunistami współpracowali (nie dlatego że nimi byli lub z nimi współpracowali, lecz właśnie pomimo tego). .

Wracając tymczasem do kwestii „Komunistycznej Partii Polski”, to mam dla naszych kolegów-komunistów bardzo złą wiadomość: wasza opcja z kretesem przegrała historycznie. Nie będzie już nigdy w Polsce komunizmu. Nie będzie proletariackiej rewolucji. Nie powstanie żadne komunistyczne państwo polskie. Żadne ugrupowanie, wprost odwołujące się do komunizmu, nie wyrośnie ponad rozmiar politycznego folkloru lub niewielkiej grupki rekonstrukcji historycznej, sprzątającej pomniki i urządzającej pod nimi niekiedy „cmentarne Dziady”. Próba odbudowania w Polsce komunizmu zwyczajnie nie ma szans powodzenia, a co za tym idzie, działalność prowadzona w takim kierunku nie ma sensu.

Nie żyjemy w Rosji, gdzie z symbolami tego nurtu kojarzy się mocarstwowa potęga państwa. W Polsce komunizm jest doszczętnie skompromitowany. Rządom komunistycznym w okresie PRL nie udało się nigdy zdobyć społecznej legitymizacji innej niż warunkowa – z tego jedynie tytułu, że uważano w danych okresach, iż poszczególne ekipy, jak na przykład ta Gomułki lub Jaruzelskiego, w istocie rozmontowują komunizm i odchodzą od niego na tyle, na ile było to wówczas możliwe.

Możliwe jest w Polsce odwoływanie się do osiągnięć komunizmu i upamiętnianie historii tego ruchu, ale nie jest możliwe (ani pożądane) odbudowanie go. Dotyczy to zresztą wielu więcej zbankrutowanych historycznie ideologii i doktryn politycznych: nie będzie w Polsce nigdy faszyzmu, nie będzie tradycyjnej katolickiej monarchii, nie będzie narodowego radykalizmu w piaskowych koszulach. Po prostu, na dobre czy na złe, koncepcje te historycznie przegrały, zostały społecznie skompromitowane i zniknęły z narodowego imaginarium. Można ich elementy włączać w nowe doktryny polityczne, ale każda próba integralnego przywrócenia tych politycznych trupów do życia, da nam nie energiczny i pręży organizm, tylko bezwładne i rozpadające się pod własnym ciężarem zombie. Dotyczy to również ruchu komunistycznego.

Próby reaktywacji po 1989 r. przedwojennych polskich partii politycznych kończyły się bez wyjątku klęską. „Nie chwyciły” ani wyciągnięte z trumny Stronnictwo Narodowe, ani PPS, ani nawet wałęsowska podróbka BBWR. Z powodzeniem natomiast uwspółcześnione elementy tradycji piłsudczykowskiej wmontowane zostały w doktryny ugrupowań takich jak PiS.

Do elementarza marketingu politycznego należy, że szyld który raz już się „spalił”, nie nadaje się do ponownego użycia; jeśli powołujemy projekt partyjny i dana partia „nie sprzeda się”wyborczo, to uruchamiamy nowy projekt, zamiast przekonywać tych którzy odrzucili ten pierwszy, że skoro my się do niego przyzwyczailiśmy, to im też na pewno się on spodoba, tylko jeszcze o tym nie wiedzą – polityka tak nie działa i należy sobie to uświadomić, jeśli ktoś chce się tą dziedziną zajmować.

Jest to też głos w dyskusji nad pojawiającymi się niekiedy pomysłami reaktywacji partii Zmiana; z różnych powodów ugrupowanie to poniosło klęskę i zostało w oczach społeczeństwa skompromitowane, toteż jego szyld teraz już głównie z tą klęską i kompromitacją będzie się kojarzył, a szyldów skompromitowanych nie wywiesza się nad witryną mającą przyciągnąć zwolenników.

Problemem naszych kolegów z patriotycznej lewicy nie jest jednak samo zużycie szyldu, pod którym występują. Zasadnicza sprzeczność obecna w tym środowisku zasadza się na tym, że jest ono w istocie czymś zupełnie innym, niż wydaje mu się że jest. Wielu jego uczestników poświęca mnóstwo czasu na krytykowanie liberalnej lewicy, za to że jakoby „odeszła ona od linii Marksa”. Tyle tylko, ze jest dokładnie odwrotnie: to właśnie patriotyczna lewica oddaliła się od linii wyznaczonej przez założyciela komunizmu.

Historycy myśli politycznej dzielą pisarstwo Karola Marska na okres „młodego Marksa” i „późnego Marksa”. W tym pierwszym okresie Marks był w zasadzie filozofem wolności jednostki, który chciał tę jednostkę uwolnić z okowów ekonomicznej tyranii i zachodzącej w kapitalizmie alienacji od owoców pracy – jego ideałem, podobnie jak dla teoretyków liberalizmu, była jednak właśnie wolna jednostka. W późniejszych latach Marks wzbogacił swoją refleksję o zaczerpnięte od Engelsa (który z kolei inspirował się Heglem) motywy bezosobowej i abstrakcyjnej dialektyki historycznej, a już po śmierci brodacza z Trewiru, za sprawą Lenina, doklejono do marksizmu treści statokratyczne i misjonistyczne.

Marksizm-leninizm, do którego – przynajmniej werbalnie – nawiązuje dzisiejsza polska patriotyczna lewica postkomunistyczna, nie jest więc „czystym” marksizmem, tylko jego boczną ścieżką interpretacyjną, w ramach której specyficzne, żydowskie wątki mesjanistyczne (Marks), „przykryte” zostały niemiecką (Engels) odhumanizowaną dialektyką i rosyjską (Lenin) ideą „zbawienia świata” przez Rosję (to drugie ma zresztą również swój odpowiednik w polskiej idei „Chrystusa narodów”, w Rosji zaś, wcześniejszymi rzecznikami takiego poglądu byli słowianofile i eurazjaniści oraz wielu myślicieli prawosławnych, predylekcja do mesjanizmu i misjonizmu jest zatem charakterystyczna dla Słowiańszczyzny). Ta specyficzna, eurazjatycka linia interpretacyjna marksizmu, pomija milczeniem albo odnosi się czysto formalnie do należących do esencji myśli Marksa wątków wolnościowych, wbrew przekonaniom jej zwolenników, nie może zatem zostać uznana za ortodoksyjną.

Nie jest przypadkiem, że marksizm-leninizm rozwinął się głównie w słowiańskich i prawosławnych krajach wschodniej Europy – za jego przedłużenie nie sposób uznać ani polakierowanych jedynie na czerwono antykolonialnych nacjonalizmów azjatyckich i afrykańskich sprzymierzonych z blokiem radzieckim, ani orientujących się na ów blok plebejskich nacjonalizmów Indii i Ameryki Łacińskiej, ani tym bardziej „zachodniego marksizmu” rozwijanego w sferach akademickich świata atlantyckiego przez nawiązania przede wszystkim do „młodego Marksa”.

W przypadku patriotycznej lewicy wschodnioeuropejskiej nie mamy zatem bynajmniej do czynienia z żadną „ortodoksją marksistowsko-leninowską” jak twierdzą jej zwolennicy, tylko ze swoistym „postmarksizmem”, a dokładniej – z wmontowaniem wątków marksowskich w specyficznie eurazjatycki model polityczno-ideologiczny który historycznie istniał w tych krajach, na podobnej zasadzie, jak elementy marksowskie wmontowywano w doktryny w rodzaju konscjentyzmu, ujamaa, czy różnych odmian socjalizmu arabskiego. Zwolennicy patriotycznej lewicy w naszym kraju nie potrafią przyjąć tego faktu do wiadomości, wciąż będąc przekonanymi, że to właśnie oni są ortodoksyjnymi lewicowcami i najprawdziwszymi komunistami.

Paraliżuje to ich koncepcyjnie, doktrynalnie i politycznie, utrzymując w stanie swoistej sklerozy  i uniemożliwiając znalezienie wspólnego języka zarówno z konserwatywnymi społeczeństwami pośród których działają, jak i z liberalną w swej istocie lewicą, do bycia częścią której aspirują. Patriotyczna lewica słusznie atakowana jest na lewicy za odrzucanie rdzeniowych dla tej formacji wątków wolnościowych, przez konserwatywne społeczeństwo jest zaś odrzucana za przysłowiowe „uspołecznienie żon”, tak więc tezy, z którymi siłą kojarzy się ją, ilekroć przedstawia się jako komunistyczna.

Brak zatem po stronie patriotycznej lewicy czasopism koncepcyjnych, poważnych portali internetowych i kanałów na YouTube (albo jego pozasystemowych odpowiednikach), które byłyby agorą dla jej poglądów. Takie organy popularyzacji światopoglądu i stanowiska tej formacji nie mogły powstać, ponieważ sami jej przedstawiciele nie dostrzegają jej odrębności, uznając się za ortodoksyjnych dziedziców Marksa i próbując znaleźć sobie miejsce w szerszej formule lewicowej, której pozostali członkowie spoglądają na nich z przerażeniem i widzą w nich „faszystów” i „zamordystów”, perfidnie zaprzeczających lub pokracznie wypaczających wolnościowe przesłanie Marksa. Dobrym przykładem jest Komunistyczna Partia Mołdawii, będąca jednym z najbardziej konserwatywnych ugrupowań politycznych w Europie, stale jednak próbująca się afiliować do paneuropejskich grup lewicowych.

W przypadku wschodnioeuropejskiej lewicy patriotycznej, którą w zasadzie trafniej byłoby nazywać po prostu „lewicą wschodnioeuropejską”, mamy do czynienia z nurtem oczywiście zasadniczo modernizacyjnym i nowoczesnym, przy tym jednak ewidentnie nieliberalnym i autorytarnym, a w warstwie kulturowej zajmującym pozycję „konserwatyzmu status quo”. Nie nadużywajmy jednak dla jej opisania ideologicznych łatek, bowiem, jak wspomniałem wcześniej, mamy tu do czynienia ze specyficznym wschodnioeuropejskim nurtem politycznym, nie dającym się zaszufladkować w żadnej z klasycznych zachodnich kategorii politologicznych.

Marksistowsko-leninowskie doktrynerstwo współczesnych rekonstruktorów komunizmu, między innymi z „Komunistycznej Partii Polski”, blokuje ich umysłowo przed dostrzeżeniem kim właściwie są (lub też, w każdym razie, kim być powinni) i stosownym do rzeczywistości i jej wyzwań samookreśleniem się. Grupki takie, zamiast odpowiadać na oczekiwania ludu, drażnią go i prowokują swoim ideologicznym sekciarstwem.

Zamiast zająć należycie zdystansowaną pozycję wobec zachodniej lewicy i jej liberalnych przesądów, przedstawiciele lewicy wschodnioeuropejskiej żyją nadal swoimi ideologicznymi i historycznymi fiksacjami, popadając w groteskowe sprzeczności, dające pożywkę do oskarżania ich o obłudę. Jak bowiem przekonująco pogodzić ciągłe odwołania do demokracji i wolności, z faktycznym popieraniem autorytaryzmów, siłowo rozprawiających się z ruchami liberalnymi, takich jak te na Białorusi, w Rosji, w Wenezueli, na Kubie, w Chinach, w niepodległej Korei itp. Dla każdego niezaślepionego obserwatora jest przecież oczywiste, że w państwach tego typu demokracji albo nie ma w ogóle albo jej procedury i standardy są naginane i pozostają pustą fasadą,  wyniki kolejnych wyborów są fałszowane, a prawdziwi demokraci siedzą w więzieniach, pracują w koloniach karnych lub leżą głęboko pod ziemią.

Pytanie więc, czemu patriotyczna lewica próbuje w tej sferze oszukiwać siebie i innych? Do myślenia jej zwolennikom powinien dać choćby fakt, że jej socjalny patriotyzm i statokratyzm większe zrozumienie znajdują wśród narodowców i konserwatystów, niż na lewicy. Podobnie też, rozmaite postkomunistyczne autorytaryzmy eurazjatyckie, jeśli w ogóle odwołują się dziś jeszcze do Marksa i do komunizmu, to robią to niejako „siłą bezwładu” lub jedynie powierzchownie – grając na nostalgii swoich obywateli za „starymi dobrymi czasami”, gdy kobiety szukały sobie męża w bibliotece a nie w nocnym klubie, społecznym ideałem był inżynier a nie oligarcha, a dyrektor fabryki i tramwajarz mieszkali w tym samym bloku, jeździli samochodami tej samej marki i składali sobie życzenia na Nowy Rok.

Wreszcie, czytając choćby podręczniki do myśli politycznej wydane „za komuny”, nie sposób z ironicznym uśmiechem nie zauważyć, że nawet ich autorom nie udawało się ukryć, że jeśli myśl marksistowska czy nawet krytyka faszyzmu gdzieś się rzeczywiście rozwijały i notowały osiągnięcia, to były to demoliberalne kraje zachodnie i katedry jankeskich uniwersytetów, podczas gdy blok socjalistyczny, jako cały swój „wkład w myśl marksistowską”, produkował niemal jedynie kolejne drętwe uchwały zjazdów partyjnych i równie drętwe przemówienia partyjnych aparatczyków.

 Jak zauważył (zachodni skądinąd) autor Augusto del Noce, marksizm umarł na Wschodzie, przetrwawszy jednak na Zachodzie. Stało się tak, ponieważ, jak pisał o tym (na emigracji w należącej do bloku zachodniego Australii) hołubiony ostatnio przez patriotyczną lewicę, choć chyba niezbyt uważnie czytany, historyk myśli politycznej i lewicowy myśliciel Andrzej Walicki, marksizm był filozofią wyrastającą z cywilizacji zachodniej i zachowującą jej liberalno-indywidualistycznego ducha. Zauważyli to też polscy rusofobi, jak liberał Andrzej Piskozub, wskazujący że w sowietyzmie złe było przede wszystkim to, co czerpał on z tradycji rosyjskiej i eurazjatyckiej – tak więc wspólnotowość i autorytaryzm, podczas gdy zachodni marksizm, zdaniem tego autora, był względnie niegroźną ideologią wolnościową, naznaczoną zachodnią, liberalną i deliberatywno-koncyliacyjną delikatnością.

O stanie świadomości wschodnioeuropejskiej lewicy niech świadczy fakt, że najbardziej wnikliwymi badaczami dziedzictwa komunizmów eurazjatyckich nie byli ich epigoni, lecz przedstawiciele nurtu narodowo-bolszewickiego: Ernst Niekisch, Michaił Agurski, Aleksandr Zinowiew (w swoich późnych latach) i Aleksandr Dugin (w swoich wczesnych latach). Wszyscy oni zwrócili uwagę na podwójną – tragiczną funkcję odegraną przez myśl marksistowską w dziejach wschodnioeuropejskiej lewicy: stanowiła ona zarazem inspirację dla jej powstania, jak i była źródłem wewnętrznych sprzeczności projektu realnego socjalizmu i jego ostatecznego upadku (rozbieżność wolnościowej i konsumpcyjnej aksjologii z autorytarną i wspólnotową praktyką, w której dobrobyt jednostki był na drugim miejscu wobec imperatywu potęgi Ojczyzny).

Wydawałoby się, że lewica wschodnioeuropejska sama powinna dokonać tego rodzaju krytycznej analizy swojej historii i filozofii, wyraźnie nie jest jednak do tego zdolna, żyjąc wciąż mitami „brygad międzynarodowych”, „zwycięstwa nad faszyzmem” i „walki z podziemiem reakcyjnym” w powojennej Polsce. W przypadku „Komunistycznej Partii Polski” i naszych rodzimych lewicowców, problem ten ma wymiar czysto anegdotyczny, gdyż, jak wspomniałem wyżej, w swojej obecnej formule, środowiska te nie mają szans na cokolwiek innego, niż wegetację jako niewielkiej, hobbystycznej grupki rekonstrukcji historycznej. Kwestia ta nabiera jednak powagi, gdy rozważamy problem takich państw jak Białoruś, Kazachstan, czy Rosja, gdzie postkomunistyczne rządy nie potrafią wypracować sobie nowej legitymizacji i formuły politycznej niż postsowiecka, atrakcyjność i skuteczność tejże ulega zaś stałej deprecjacji – sytuacja taka zagraża więc całkiem realnie przyszłości tych, osuwających się bezwiednie w demoliberalizm i atlantyzm,  reżymów politycznych, jak i przyszłości krajów eurazjatyckich w ogóle.

Na koniec zaznaczę, że nie piszę tego wszystkiego by przeciągać kolegów-lewicowców na prawicę, ani robić z nich konserwatystów; jestem świadom, że głęboko w tożsamości lewicy wschodnioeuropejskiej leży idea postępu i rozwoju, że jej światopogląd jest światopoglądem materialistycznym, a jej spojrzenie jest zwrócone ku przyszłości. Lewica wschodnioeuropejska, jak każda lewica, jest „partią ruchu”. Ja sam zaliczam się do „partii oporu” i mój światopogląd jest przeciwieństwem lewicowego: wyznaczają go idee takie jak duch – nie materia, wieczny powrót – nie postęp, równowaga – nie rozwój, organicyzm – nie mechanicyzm, dziedziczenie – nie woluntaryzm, Natura – nie cywilizacja. Moim zdaniem, zresztą, lewica w ogóle jest zbędna i istnieć nie powinna.

Nie jest też moim celem namawianie tu do zlania nurtów wywodzących się z prawej strony i nurtów lewicowych w jedną formułę polityczną – doświadczenie partii Zmiana nauczyło mnie, że towarzyszą temu zbyt czasochłonne i energochłonne tarcia wewnętrzne na tle próby wypracowania jakiegoś modus vivendi wobec odmiennych genealogii historycznych uczestników takiego układu: trudno pogodzić ze sobą (jeśli to w ogóle możliwe) dziedziców tradycji podziemia antykomunistycznego i dziedziców tradycji zwalczających je komunistycznych formacji bezpieczeństwa, dziedziców „ostatniej krucjaty” i dziedziców brygad międzynarodowych w Hiszpanii, dziedziców „białych” i dziedziców „czerwonych” w rosyjskiej wojnie domowej, dziedziców antybolszewickich ochotników 1941 r. i dziedziców zdobywców Berlina 1945 r.

Poczyniłem te wszystkie uwagi, ponieważ… żal mi trochę, że potencjał tylu dobrych i potencjalnie pożytecznych patriotów polskich o lewicowym światopoglądzie, marnuje się, gdyż ci mają w głowach komunistyczno-marksistowski gwóźdź ideologiczny i zamiast pracować na rzecz oderwania krajów eurazjatyckich od zgniłego Zachodu i przezwyciężenia rozkładowego kapitalizmu i liberalizmu, zajmują się skutecznie izolującymi ich od rzeczywistości bzdurami pokroju negowania zbrodni katyńskiej, wylewania łez nad klęską Tuchaczewskiego pod Warszawą, udowadniania że w Białorusi i w niepodległej Korei jest lepsza demokracja i bardziej liberalne wybory niż w USA i UE, albo że Chiny są tak naprawdę socjalistyczne i marksistowskie.

Naprawdę uważam, że – przynajmniej do pewnego etapu i na pewnym, podstawowym poziomie – patriotyzm przekracza granice „partii ruchu” i „partii oporu”, uczestnicy zaś każdej z nich wnosili w minionych pokoleniach i są w stanie nadal wnosić zasługi dla Ojczyzny. Nie ma nas zbyt wielu, szkoda mi wobec tego, że antysystemowy potencjał kolegów z lewicy jest, przez ich komunistyczne zideologizowanie i sekciarstwo, marnowany na głupoty lub kwestie bez znaczenia, na czym korzysta jedynie System.

Ci z prawej strony, do których sam się zaliczam – może z racji identyfikacji z opcją stale przegrywającą od z góra już dwustu lat – są pod względem świadomości politycznej wyraźnie „do przodu” w stosunku do wschodnioeuropejskiej lewicy; dokonują krytycznej rewizji własnej doktryny i rekonfiguracji sojuszy politycznych w obliczu zmieniających się wyzwań. Dla przykładu, monarchizm francuski zweryfikował swój krytyczny stosunek do nacjonalizmu w ramach rewizji jego doktryny dokonanej przez Charlesa Maurrasa (1868-1952). Z kolei nacjonalizm, za sprawą eseju „Pour une critique positive”(1962) Dominique’a Vennera, porzucił europocentryzm, rasizm i jałowe politycznie epigoństwo faszyzmu, zajmując stanowisko narodowo-rewolucyjne i szukając sojuszy z antysystemowymi nacjonalizmami Trzeciego Świata.

Niemal równocześnie, z kolei za sprawą pracy „La disintegrazione del sistema” (1969) Franco Fredy, rewolucyjny nacjonalizm odszedł od upatrywania głównego wroga w lewicy – jak miało to miejsce wcześniej, w sterowanych i napędzanych przez CIA i podległe im zachodnioeuropejskie służby specjalne inicjatywach typu operacji „Gladio” – uznając w to miejsce, że głównym wrogiem jest System, tak więc liberalna demokracja, atlantyzm i kapitalizm. Wreszcie, pod wpływem autorów takich jak Aleksandr Dugin i Guillaume Faye,pośrednio zaś też Francis Parker Yockey (1917-1960), Jean Thiriart (1922-1992), Jean Parvulesco (1929-2010), Luc Michel i inni, zachodnioeuropejska prawica przestała widzieć w Rosji wroga, dostrzegając w niej sojusznika przeciwko USA.

Podobnych przewartościowań na wschodnioeuropejskiej lewicy brak, jak już bowiem wspomniałem – niczym bohaterowie komiksu „Falangi Czarnego Porządku” – po okresie czterdziestu lat politycznej „zamrażarki” PRL, wznawia ona wybrzmiałe już konflikty z „zaplutymi karłami reakcji”, a niekiedy nawet  snuje się w jej szeregach wizje budowy „frontów ludowych” z reżymowymi liberałami spod znaku PO. Te historyczne fiksacje wynikają z niezdolności do krytycznej rewizji własnej tożsamości ideowej i tradycji historycznej, analogicznej do tej jakiej wielokrotnie dokonywała prawa strona (choć fakt, że raczej nie jej polscy przedstawiciele), oraz do oczyszczenia ich z elementów ewidentnie je obciążających, do których zaliczyć należy kurczowe trzymanie się marksistowskiego komunizmu.

Mam nadzieję, że wypowiedzią tą skłonię przynajmniej niektóre osoby na patriotycznej lewicy do idącej w tym kierunku autorefleksji – stawką jest nie tylko dalsza działalność kolegów i towarzyszy z inicjatyw w rodzaju „Komunistycznej Partii Polski”, ale, w szerszym wymiarze międzynarodowym, również przyszłość takich krajów jak Mołdowa, Białoruś, Rosja, czy Ukraina.

Ronald Lasecki

7 komentarzy

Leave a Reply