„Liberalizm gospodarczy, konserwatyzm obyczajowy” – w ten sposób charakteryzuje swoje poglądy wielu sympatyków, czy nawet działaczy luźno pojętej prawicy w naszym kraju. I to takich, którzy uważają siebie samych za prawicę autentyczną, w przeciwieństwie do rozmemłanej i raczej bezideowej centroprawicy, mieszczącej się w głównym nurcie polskiego życia politycznego. Jeżeli zwrócić im uwagę, iż w deklamowanej przez nich zbitce tkwi zasadnicza sprzeczność, zaprzeczą. Wierzą, że liberalny ideał „wolnego rynku” – i to zrealizowany w praktyce – da się pogodzić z zachowawczym podejściem do kultury i porządku społecznego. Ba, według części z nich „liberalizm gospodarczy, konserwatyzm obyczajowy” warunkują się wzajemnie bądź też z siebie wynikają. Nic bardziej błędnego.
Samo określenie „konserwatyzm obyczajowy” razi bezsensem, bo spraw, do jakich się zazwyczaj odnosi, nie należy w żadnym wypadku określać mianem obyczajowych. Obyczaje to zmienne w czasie i przestrzeni wzorce i normy przestrzegane w codziennym życiu zbiorowym. Dotyczą one wyglądu, języka, form towarzyskich, życia kulturalnego i tym podobnych dziedzin. Różnią się obyczaje poszczególnych kultur, a nawet poszczególnych regionów (lub jeszcze mniejszych jednostek przestrzennych) w obrębie jednego kraju. Sfera obyczajów pozostaje więc dość odległa od sfery twardych, jednoznacznych nakazów i zakazów etycznych, których nie możemy traktować jako uwarunkowane kulturowo i tym samym relatywne. Tymczasem dzisiaj pod nazwą kwestii obyczajowych podsuwa się nam obłudnie „dyskusję” na takie tematy, jak mordowanie nienarodzonych dzieci (aborcja, jeśli ktoś woli), legalizacja pomocy w samobójstwie (tzw. eutanazja), homoseksualizm i inne zboczenia, trzebienie na życzenie („zmiana płci”), produkcja dzieci z probówki, przyznanie zboczeńcom możliwości zawierania „małżeństw” i adopcji, prostytucja (ostatnio pod eufemistycznymi nazwami, jak na przykład „sponsoring”). Generalnie są to wszystko postulaty lewicy „majtkowej”. Nazywając je kwestiami obyczajowymi, lewacy próbują nam wmówić, że takie zjawiska należą właśnie do sfery zachowań uwarunkowanych kulturowo, relatywnych, i dlatego nie podlegają jednoznacznej sankcji moralnej. Nie przejmujmy ich frazeologii i nie pozwalajmy, by kierowali naszym myśleniem.
Wróćmy do sedna sprawy. „Wolny rynek”, najkrócej mówiąc, to ideał nieingerencji lub, poprawniej, jak najmniejszej ingerencji państwa w funkcjonowanie gospodarki. Czyli w co? W każdą działalność zarobkową prowadzoną przez ludzi. „Liberalni gospodarczo, konserwatywni obyczajowo” karmią się iluzją, że życie gospodarcze zbiorowości da się odseparować od kultury i innych aspektów życia społecznego. W tym pierwszym ma według nich istnieć maksymalna swoboda zachowań, w pozostałych – nie. W rzeczywistości życie gospodarcze to tylko jeden z wielu aspektów kultury i życia społecznego, aspektów tej samej całości. Stan, w którym gospodarka, rozumiana jako działalność zarobkowa, i inne aspekty funkcjonowania społeczeństwa nie wpływają na siebie nawzajem, jest nie do pomyślenia, a tym bardziej nie do urzeczywistnienia.
Rozważmy konkretne problemy. Ze stanowiska konserwatyzmu ocena prostytucji albo pornografii pozostaje jednoznaczna: zjawiska te trzeba zwalczać, także (zwłaszcza?) środkami prawno-karnymi i administracyjnymi. Ale dla „liberała gospodarczego, konserwatysty obyczajowego” sprawa nie przedstawia się tak jasno: zarówno prostytucja, jak i produkcja pornografii to działalność zarobkowa, a więc część gospodarki. Wprowadzenie ich prawnego zakazu oznaczałoby ustanowienie zasady, że ludziom nie wolno podejmować określonych rodzajów działalności zarobkowej nawet, jeżeli sami chcą; że określonych rzeczy – na przykład materiałów pornograficznych i „usług” świadczonych przez prostytutki – nie wolno sprzedawać nawet, jeżeli nie brakuje „konsumentów” chcących je kupować z własnej woli. Czyli, o zgrozo, zamach państwa na „wolny rynek”. W rezultacie „konserwatywny obyczajowo, liberalny gospodarczo” opowie się nie przeciw tolerowaniu prostytucji i produkcji pornografii, a raczej za usunięciem z kodeksu karnego paragrafu o czerpaniu korzyści ze stręczycielstwa. Zarobek jest zarobek; przecież prostytutka dobrowolnie umawia się z alfonsem czy właścicielem burdelu co do wynagrodzenia lub podziału zysków (potraficie udowodnić, że nie?), zatem dlaczego właściwie prawo ma zabraniać ludziom zawierania dobrowolnych umów i tym samym sankcjonować interwencję państwa w działanie rynku usług?
Identyczny tok myślenia skłania „konserwatystę obyczajowego, liberała gospodarczego” do domagania się legalizacji narkotyków, najlepiej wszystkich. I nie da on sobie wytłumaczyć – w ostateczności zatykając sobie uszy i recytując głośno mantry potępienia dla „socjalizmu” – że nie jest tak, jakoby nabywca pornografii lub narkotyku szkodził wyłącznie sobie samemu, na własne życzenie, a producent i sprzedawca tych specyficznych towarów szkodził wyłącznie tym, co sami o to proszą. Żyjemy w społeczeństwie i inaczej żyć nie możemy, toteż nasze zachowania wpływają nie tylko na nas samych, ale i na wiele innych osób. Zachowania patologiczne, wbrew wyświechtanym stwierdzeniom ze stajni „liberalizmu gospodarczego, konserwatyzmu obyczajowego”, nie zamykają się „w czterech ścianach własnego domu” (zresztą, w normalnej sytuacji człowiek nie żyje w swoim domu sam), lecz wylewają się z nich jak szambo, by deprawować innych ludzi i szkodzić im oraz ich dzieciom, choć oni wcale sobie tego nie życzą. „Liberał gospodarczy, konserwatysta obyczajowy” przekonuje, że pijak szkodzi wyłącznie sobie i na własne życzenie, więc nie ma powodu, by zabronić sprzedawania mu alkoholu, choćby zdążał do zapicia się na śmierć. Dobrze wiemy, jak jest naprawdę; pijak nie tylko niszczy siebie, ale również wciąga do kieliszka kogo się da, a z powodu jego pijaństwa cierpi nie tylko on sam, ale również całe jego otoczenie: jego rodzina, jego sąsiedzi, a nawet przechodnie na ulicy. To samo dotyczy narkomana, dziwkarza czy amatora pornografii. Nie ma powodów, by ułatwiać im niszczenie ładu moralnego i normalnych stosunków międzyludzkich. Istnieją natomiast powody, by zwalczać i niszczyć dilerów, pornografów i prostytucję.
„Konserwatysta obyczajowy, liberał gospodarczy” trzyma jednak stronę ćpunów, dilerów, dziwkarzy, prostytutek, alfonsów i pornografów, bo choćby ich działalność obróciła w rynsztok całe społeczeństwo, i tak uważa to za mniejsze zło, niż uszczuplenie choćby odrobinę „wolności gospodarczej”. Czym chyba najlepiej dowodzi, że żadnym konserwatystą nie jest. Jego zapewnienia, iż on wprawdzie uznaje takie zachowania za złe i sam by ich nie praktykował, ale zabronić ich nie można, tchną obłudą, nawet jeżeli on sam jest zbyt głupi lub naiwny, by zdawać sobie z tego sprawę. „Konserwatysta obyczajowy, liberał gospodarczy” zajmuje stanowisko identyczne z lewicą, która głosi, że nie ma nic przeciwko moralności, dopóki zasady moralne zamykają się w sferze prywatnej – i nic tu nie zmienia fakt, iż ten pierwszy uzasadnia owo stanowisko gadaniem o „wolnym rynku” a nie o czymkolwiek innym. „Konserwatywny obyczajowo, liberalny gospodarczo” stanie w obronie każdego łajdactwa, jeżeli tylko da się je przedstawić jako działalność zarobkową; jeśli celem jest zysk, to cel usprawiedliwia wszelkie środki. Dlaczego w imię „konserwatywnego liberalizmu” nie zalegalizować na przykład eutanazji? Przecież mordownie, pardon, kliniki, gdzie się jej dokonuje, pobierałyby opłatę za swoje usługi, czyli prowadziły działalność gospodarczą, a działalność gospodarcza powinna być wolna. Przecież samobójstwo nie jest zakazane, więc dlaczego pomoc w czynności legalnej (na zasadzie dobrowolnej umowy stron) miałaby być zakazana?
Dlatego, że ład moralny musi znajdować odzwierciedlenie w sferze publicznej. Takie jest stanowisko prawdziwego konserwatyzmu, obok którego „liberalny gospodarczo, konserwatywny obyczajowo” nawet nie stał. Przekładając na język „liberała gospodarczego”, konserwatyzm nie tylko akceptuje ingerencję państwa w gospodarkę, ale zawsze sam ją postuluje. Nie można być jednocześnie konserwatystą i przeciwnikiem interwencji państwa w działanie „rynku”, tak samo, jak nie można być w teorii konserwatystą, a w praktyce na każdym kroku bronić ćpunów, dilerów, pornografów, prostytutek, dziwkarzy i burdeli pod hasłem „wolności gospodarczej”. Oczywiście prostytucja, przemysł narkotykowy czy pornobiznes, nie wspominając o eutanazji, stanowią przypadki skrajne; ilustrują one jednak szerszą zasadę: państwo ma prawo limitować działalność zarobkową, jak również zupełnie wykluczyć pewne jej rodzaje – i to z przyczyn, by tak rzec, całkowicie pozaekonomicznych.
Penalizacja produkcji i sprzedaży określonych towarów (pornografia, narkotyki) oraz świadczenia określonych usług (prostytucja) to nie jedyne formy ingerencji w „wolność gospodarczą” , jakie wynikają z założeń konserwatyzmu. Konserwatywne państwo ma też prawo, a może raczej obowiązek, całkowicie zabronić wwozu na swoje terytorium jednych towarów (materiałów pornograficznych, narkotyków, środków służących do aborcji farmakologicznej itp.) oraz wywozu za granicę innych (np. zakazać wywożenia z kraju antyków, przedmiotów zabytkowych, aby zapobiec uszczuplaniu narodowego dziedzictwa kultury materialnej). Oba te rodzaje regulacji wykluczają liberalny ideał „wolnego handlu” w międzynarodowych stosunkach gospodarczych – i vice versa.
Na koniec należy dodać jeszcze dwie uwagi. Po pierwsze, to bzdura, że konserwatyzm w naturalny sposób uzupełnia się z „wolnym rynkiem”. Wręcz przeciwnie, liberalizm ekonomiczny jest w konserwatywnym uniwersum ideowym ciałem obcym. U schyłku osiemnastego wieku, przez cały wiek dziewiętnasty i na początku dwudziestego postulaty „wolnorynkowe” pozostawały domeną przeciwników bądź krytyków religii i tradycyjnego ładu, czyli domeną lewicy. Konserwatyści popierali w tym czasie antyliberalne koncepcje porządku społeczno-ekonomicznego (korporacjonizm) i polityki gospodarczej (merkantylizm, protekcjonizm). To obmierzła zachowawcom rewolucja francuska zaczęła zaprowadzać „wolny rynek”, likwidując korporacyjny ustrój gospodarczy słynnym „prawem Le Chapeliera” (14 VII 1791), które delegalizowało dotychczasowe struktury cechowe. Pomieszanie konserwatyzmu z liberalizmem ekonomicznym i stworzenie pokracznej hybrydy „konserwatywnego liberalizmu” nastąpiło najpierw w krajach anglosaskich, ale nawet tam odbyło się późno, bo dopiero w drugiej połowie XX wieku, kiedy mentalne spustoszenie na prawicy zaczęły siać takie czysto liberalne potworki ideowe, jak „thatcheryzm” czy „reaganomika”. Wcześniej na przykład brytyjska Partia Konserwatywna jeszcze za przywództwa Winstona Churchilla i Harolda Macmillana wyraźnie odrzucała liberalizm gospodarczy, a broniła społeczno-ochronnej („opiekuńczej”) funkcji państwa. Kojarzenie konserwatyzmu z „wolnym rynkiem” nie posiada więc żadnego uzasadnienia w historii myśli politycznej.
Po drugie, prawicowcy wykarmieni z jednej strony konserwatywnymi ideami politycznymi, a z drugiej strony liberalnymi bajkami o tym, że „poza wolnym rynkiem nie ma zbawienia”, próbują czasem rozwiązać tę sprzeczność przekonywaniem siebie i innych, iż „wolny rynek” nie jest tożsamy z liberalizmem, ponieważ liberalizm to całościowa filozofia polityczna i społeczna, natomiast „wolny rynek” to jedynie zbiór swego rodzaju technicznych postulatów dotyczących ustroju gospodarczego, którym nie musi towarzyszyć liberalna wizja świata. Prawda przedstawia się odwrotnie: „wolny rynek” stanowi synonim liberalizmu ekonomicznego. To liberalizm rzutowany na płaszczyznę gospodarki. Jeżeli wielu znanych myślicieli liberalnych było krytykami bądź przeciwnikami „wolnego rynku”, nie dowodzi to niczego ponadto, że ich liberalizm ograniczał się do płaszczyzny politycznej, społecznej czy kulturowej, a liberałami przynajmniej ekonomicznymi nie byli; tę niekonsekwencję wypominali im liberałowie integralni i poniekąd mieli rację. Nie da się połączyć liberalizmu gospodarczego z antyliberalizmem w pozostałych kwestiach, ponieważ, jak wcześniej zaznaczono, sfera gospodarki nie może nie oddziaływać na inne aspekty życia zbiorowego. „Wolnorynkowiec” albo przestanie nim być, albo zostanie konsekwentnym liberałem, czyli przestanie pozować na konserwatystę, którym i tak nie jest. Słuszność leży po stronie tego pierwszego wyboru. Autentyczny, integralny konserwatyzm winien zwalczać liberalizm na wszystkich polach – na polu ekonomii tak samo, jak na pozostałych.
Adam Danek
7 komentarzy