Trzeba zacząć od zapewnienia, że wszystkie opisane poniżej przypadki są wzięte z życia, zupełnie autentyczne. Rzecz dotyczy środowisk konserwatywnych we współczesnej Polsce. Polscy konserwatyści zdają sobie sprawę, iż dotyka ich pewien problem i nie odnotowują specjalnych sukcesów. Tłumaczą go jednak sobie i innym w ten sposób, że ze wszech stron szturmują na ich pozycje nieprzeliczone, potężne i przewrotne falangi „lewactwa”. Czy w takich warunkach można się dziwić, iż konserwatyzm nie odnosi zwycięstw?
Pytanie, czy to naprawdę wszystko wyjaśnia. Przyjrzyjmy się kilku takim środowiskom. Środowisko A, jedno z mniej znaczących, lansuje pogląd, że konserwatyzm polega na pisaniu „xiądz” czy „xiążka” zamiast „ksiądz” czy „książka”. Zazębia się ono ze środowiskiem B, które za wykładnik konserwatyzmu uznaje pisanie „partyj politycznych” zamiast „partii politycznych”, tłumaczenie imion cudzoziemców (np. Jerzy Bush zamiast George Bush) i noszenie muszki. Na spotkaniach i manifestacjach środowiska B widuje się nastolatków w ekstrawaganckich garniturach (stylizowanych na stare), muszkach i z laseczkami w rękach. Garnitur to śmiertelnie poważna sprawa – naucza z namaszczeniem konserwatywne środowisko C. Według doktryny środowiska C rzeczywistość pozostaje polem walki między siłami diabelskiej Rewolucji i niebiańskiej Kontrrewolucji, a do najważniejszych odcinków frontu należą sfery stroju, rozrywki i przedmiotów codziennego użytku. Chodzenie na okrągło w garniturze i słuchanie wyłącznie muzyki klasycznej to działalność „kontrrewolucyjna”, natomiast noszenie półbutów ze szpiczastymi czubkami to – z jakiegoś powodu – działalność „rewolucyjna”. Środowisko D, również przyznające się do konserwatyzmu, taśmowo organizuje demonstracje i pochody „antykomunistyczne” ćwierć wieku po zniknięciu PRL i likwidacji PZPR. Jego działacze nazywają obecne polskie rządy „nową komuną” (w 2004 r. nazywali je „nową sanacją”) i przychodzą na swoje „antykomunistyczne” marsze w ubraniach zadrukowanych ze wszystkich stron napisami „Żołnierze Wyklęci”, „Narodowe Siły Zbrojne”, „Związek Jaszczurczy”. Środowisku E, także mieniącemu się konserwatystami, spodobało się, że środowisko D obrzuciło rosyjską ambasadę kamieniami i petardami – bo to siedziba okupanta. Środowisko E utrzymuje bowiem, że należąca do NATO i Unii Europejskiej Polska znajduje się obecnie pod okupacją Rosji. I oni wszyscy to wszystko na poważnie.
Opisywane zjawisko nie jest nowe. Skłonność do histerii, egzaltacji, teatralnych gestów i zachowań – a więc postaw głęboko niezgodnych z konserwatywną refleksją nad polityką – jeszcze w XIX wieku sprawiły, że do partii konserwatywnej w Anglii przylgnęło przezwisko „partii głupich” (stupid party). Po drugiej stronie kanału La Manche ksiądz Lamennais pisał „rojaliści głupi jak zwykle” i „partia rojalistyczna, głupia i niedorzeczna, jak zawsze była”. Sam już wtedy zdążył się z nią rozstać. Atmosferę, jaką roztaczali wokół siebie konserwatyści we Francji z kronikarską zwięzłością odmalował też Stendhal: „Około roku 1818 stronnictwo ultrasów oskarżano o głupotę (nazywano je panem Naiwniackim).” W Polsce Antoni Zygmunt Helcel (1808-1870) w „Aforyzmach o prawdziwym i fałszywym konserwatyzmie” nazywał swoich oderwanych od życia kolegów „pozostalcami lub zagrzęźlakami”.
Tak się złożyło, iż wybory prezydenckie wygrał niedawno kandydat środowiska E. Zbiegiem okoliczności rozstrzygające głosowanie odbyło się w dzień Zesłania Ducha Świętego. I natychmiast po ogłoszeniu wyniku wyborów przynajmniej niektórzy reprezentanci zaczęli bredzić w ekstazie, że oto zstąpił Duch i odnawia oblicze ziemi, tej ziemi. Szybko zaroiło się od podnieconych relacji o niezwykłych czynach prezydenta-elekta: tu ratuje Hostię porwaną przez wiatr, tam całuje dziecko podane mu z tłumu rozentuzjazmowanych zwolenników. „Partia głupich” rozkręca się.
Głupota „partii głupich” polega w zasadzie na tym, że organizowanie i odprawianie modłów, estetyzm, obchodzenie rocznic wydarzeń historycznych (albo wręcz ich odgrywanie) bierze ona za działalność polityczną. W efekcie całkiem sporo ludzi wkłada całkiem sporo wysiłku i energii w aktywność bezskuteczną. A gdyby całą tę energię spożytkować na działalność ukierunkowaną na konkretny cel?
Część polskich konserwatystów (nie mam tu na myśli środowiska E) rozumie, a pozostali muszą zrozumieć, że konserwatywnych przemian w sferze społecznej, kulturowej czy gospodarczej nie uda im się uruchomić oddolnie, bez posiadania władzy politycznej w państwie. Muszą poświęcić się całkowicie działaniom nakierowanym na zdobycie władzy, a dopóki nie jest to możliwe – na uzyskanie jakiejkolwiek reprezentacji w tzw. polityce realnej, odkładając tymczasem na bok inne formy aktywności.
Wybitny afrykański polityk Kwame Nkrumah przemówił niegdyś do swoich pobratymców pod kolonialnymi rządami: „Dążcie najpierw do królestwa politycznego, a wszystko inne będzie wam przydane”. Ale Nkrumah nie był konserwatystą, więc niech te uwagi zamkną słowa rojalisty Charlesa Maurrasa: Politique d’abord! Dajmy wreszcie spokój śmiesznostkom dobrym dla „partii głupich”.
Adam Danek
3 komentarze