Rafał Sawicki: Dlaczego progresja?

Wydarzenia ostatnich miesięcy na polskiej scenie politycznej doprowadziły do wypromowania przez liberalne media Ryszarda Petru na nowego lidera parlamentarnej opozycji. Przedstawiany jest jako obrońca narodu przed rzekomo totalitarnymi zapędami centroprawicowej koalicji, której ambicją jest zawrócenie Polski z drogi rozwoju według wzorców zachodnioeuropejskich. Sądząc po manifestacjach tzw. Komitetu Obrony Demokracji, społeczeństwo chętnie przyjmuje tę narrację. Co szczególnie interesujące, popularność dyżurnego eksperta od wszystkiego wykracza poza tradycyjny elektorat dobrze sytuowanych, wielkomiejskich liberałów, szerząc się również wśród zwyczajnych Polaków, także tych, których niegdyś nasz bohater naciągnął na toksyczne kredyty we frankach szwajcarskich. Intuicja podpowiada, że obiektywnie pojmowany interes ekonomiczny tych grup nie jest do końca zbieżny ze sztandarowymi postulatami partii Nowoczesna, wśród których należy wymienić ideę „3 razy 16”, czyli wprowadzenia liniowego podatku PIT, CIT i VAT. Właśnie ów fakt stanowi doskonały przyczynek do analizy wad i zalet konkretnych rozwiązań fiskalnych. Jest ona tym bardziej potrzebna, gdyż powinniśmy być świadomi, co nas czeka, kiedy tylko Ryszard Petru wyzwoli Polskę z mroków „pisowskiego autorytaryzmu”.

Filozofia systemu podatkowego

Rozważania nad tematem systemu podatkowego należy rozpocząć od zarysu filozofii, która za nim stoi. Według klasyków ekonomii daniny publiczne powinny spełniać dwa warunki: maksymalizować wpływy do budżetu i minimalizować ich dolegliwość dla społeczeństwa. Jest to najważniejszy powód, dla którego podatek liniowy nie jest idealnym rozwiązaniem. W przypadku niskich stawek ucierpi budżet, natomiast wyższe stawki mogą okazać się nie do udźwignięcia dla gorzej sytuowanych warstw społeczeństwa. Nie tędy droga. Jean-Baptiste Colbert, minister Ludwika XIV, powiedział, że sztuka pobierania podatków polega na takim skubaniu gęsi, by wyrwać jej jak najwięcej piór, i by jak najmniej przy tym syczała. W tym celu znacznie bardziej optymalne okazuje się progresywne opodatkowanie. Jego podstawową zaletę w sugestywny sposób przedstawił znany ekonomista brytyjski, Alfred Marshall. Na łamach książki „Principles of economics” napisał: „Jedną z naczelnych zasad opodatkowania jest równomierne poświęcenie, to znaczy, że ostatni dolar oddany budżetowi powinien boleć jednakowo biednego i zamożnego podatnika„. Idea ta opiera się na prawie malejącej użyteczności marginalnej, według którego każda kolejna jednostka dobra jest dla jej posiadacza mniej warta. Spragniony człowiek wypije łapczywie pierwszą szklankę wody, drugą przyjmie z przyjemnością, ale trzeciej już nie będzie w stanie skonsumować. Prawo to dotyczy również pieniądza, nawet jeśli spadek jego relatywnej wartości nie jest tak szybki jak w przypadku artykułów spożywczych. W pewnym uproszczeniu można napisać, że pierwszy tysiąc złotych z naszej pensji przeznaczamy na żywność i ubrania, drugi na mieszkanie, a trzeci i kolejne na inne wydatki. W świetle typowych dla kapitalistycznej gospodarki dysproporcji w dochodach prowadzi to do konkluzji, że tylko progresywne opodatkowanie może zapewnić wszystkim podatnikom jednakowe poczucie dyskomfortu. Gruba gęś z gęstym upierzeniem nawet nie poczuje skubania, chuda i łysa może bez piór zamarznąć.

Aspekty makroekonomiczne

Zalety progresywnego opodatkowania bynajmniej nie sprowadzają się do tego fundamentalnego zjawiska z zakresu teorii podatków. Można wyróżnić rozliczne pozytywy jego funkcjonowania zarówno w wymiarze czysto ekonomicznym, jak i politycznym. W pierwszej kolejności zajmiemy się gospodarczym aspektem fiskalnej progresji. Otóż odpowiednio silna progresja zapobiega rozwarstwieniom dochodów, które są przyczyną rozlicznych problemów na wielu płaszczyznach życia społeczeństw. W tym miejscu omówione zostaną ekonomiczne skutki nierównomiernych zarobków. Z makroekonomicznego punktu widzenia najbardziej niebezpiecznym skutkiem nierówności jest zmniejszenie popytu wewnętrznego. Zamożni obywatele wydają relatywnie niewielką część swoich pieniędzy na produkty i usługi wytwarzane w lokalnej gospodarce. Resztę przeznaczają na dobra luksusowe, wytwarzane głównie za granicą, czym powodują niekorzystny dla gospodarki deficyt handlowy. Inni oszczędzają z myślą o przyszłych inwestycjach. Wbrew pozorom rzadko wiąże się to z tworzeniem nowych miejsc pracy. Osłabiony kiepskimi zarobkami przeciętnych obywateli popyt wewnętrzny sprawia, że nie opłaca się zwiększać produkcji, gdyż wytworzone dobra nie znajdą nabywcy. W takich warunkach znacznie wyższe stopy zwrotu można uzyskać z inwestycji na rynkach finansowych, co nie tylko rzadko przekłada się na wzrost dobrobytu społeczeństwa, ale również nasila niekorzystne zjawisko współczesnej ekonomii, jakim jest finansjalizacja gospodarki. W uproszczeniu polega ona na nadmiernym rozbuchaniu i autonomizacji sektora finansowego, który przestaje pełnić funkcję pomocniczą wobec gospodarki realnej, ale zaczyna funkcjonować przede wszystkim na użytek spekulantów. Najbardziej skrajnym przykładem jest narastająca popularność handlu wysokich częstotliwości (np. system wymiany walutowej Forex), na którym inwestorzy topią swoje zarobki w nadziei na wielkie zyski. Innym przejawem finansjalizacji jest niebywały wzrost liczby rozmaitych produktów finansowych, np. instrumentów pochodnych od kredytów hipotecznych, które to stały się główną przyczyną światowego kryzysu gospodarczego 2008 roku. Odpowiednio skonstruowany, oparty na progresji system podatkowy pozwoliłby zapobiec temu ryzyku, jak również skłonić przedsiębiorców do inwestowania w gospodarkę realną za sprawą ulg podatkowych, jakie funkcjonowały w Polsce w latach 90-tych. Niestety zostały one później zlikwidowane na fali fascynacji neoliberalnymi doktrynami.

Wspomniana wyżej recesja miała swoje źródła również w niedostatecznym poziomie dochodów rządu, który w celu sfinansowania ważnych dla społeczeństwa wydatków musiał się zadłużyć. Model państwa opartego na podatkach zastąpił model państwa finansowanego przez dług. Jest to efekt zmiany filozofii polityki gospodarczej w epoce neoliberalnego zwrotu lat osiemdziesiątych. Charakteryzował się on radykalnymi cięciami najwyższych stawek podatkowych, a w niektórych krajach wręcz wprowadzano podatki liniowe. W efekcie tego zamożni obywatele zyskali dodatkowe środki, które częstokroć wydawali na obligacje skarbu państwa, uzyskując z nich jeszcze wyższe dochody. Papiery wartościowe znajdowały również nabywców w postaci inwestorów zagranicznych, co prowadziło do uzależnienia państw od międzynarodowej finansjery lub powstawania tak toksycznych układów jak ten pomiędzy rządami Stanów Zjednoczonych i Arabii Saudyjskiej. Waszyngton wymusił od swojego bliskowschodniego sojusznika zakup obligacji na niski procent, w zamian za to oferując mu militarną protekcję. Jest to jedna z przyczyn obecnej katastrofy na Bliskim Wschodzie, gdyż agresywna postawa Saudów poparta jest świadomością posiadania za plecami potężnego imperium. Niewiele mniej dramatyczne skutki dług publiczny spowodował w Grecji, która wciąż tkwi w głębokiej recesji spowodowanej wieloletnim ubytkiem dochodów budżetowych. Wspomniane wyżej osłabienie popytu wewnętrznego obniża wzrost gospodarczy, co dodatkowo sprzyja zwiększeniu deficytu finansów publicznych.

Podatki a płace

Nie tylko państwo się zadłuża gdy brakuje odpowiedniej progresji podatkowej. Gdy Ronald Reagan przeforsował radykalne obniżenie najwyższej stawki podatku dochodowego, zaczęły powstawać w Ameryce kominy płacowe. Do tej pory przedsiębiorstwom bardziej opłacało się podnosić pensje szeregowych pracowników, gdyż były one opodatkowane znacznie niższymi stawkami niż te, które obciążały zarobki kadry menedżerskiej. Kiedy jednak rozpiętość stawek uległa drastycznemu zmniejszeniu, nagle prezesi i dyrektorzy zaczęli przyznawać sobie podwyżki i „premie motywacyjne”. Nietrudno się domyślić, jaki to miało wpływ na wynagrodzenia przeciętnych obywateli. Jak się okazuje, w ciągu ostatnich trzydziestu lat realne płace personelu średniego i niższego szczebla praktycznie nie wzrosły, i to pomimo wyraźnego wzrostu wydajności ich pracy. Klasa średnia uległa stopniowej atrofii, a szerokie rzesze Amerykanów zaczęły żyć na kredyt, aby spłacić konieczne do życia wydatki, jak choćby edukację dzieci, leczenie w prywatnych placówkach medycznych czy zakup mieszkania. Wystarczyło kilka lat bańki na rynku nieruchomości, by koszty spłaty kredytów pochłonęły większość mizernych pensji. Coraz więcej zwyczajnych mieszkańców Stanów Zjednoczonych traciło swoje domy, a ich zamożniejsi rodacy przeznaczali swoje oszczędności na zakup instrumentów pochodnych, których wartość rynkowa zupełnie nie odpowiadała rzeczywistości.

Część tych zjawisk jest widoczna obecnie w naszym kraju. Ulubioną formą lokowania nadwyżki dochodów przez zamożnych Polaków – z których wielu płaci podatek liniowy – jest właśnie rynek mieszkaniowy. Zjawisko to przyczyniło się do wzrostu cen mieszkań do poziomu niespotykanego nigdzie indziej w Europie. Co gorsza, sprzyja ono dalszemu zwiększaniu rozwarstwień majątkowych, gdyż właściciele mieszkań zarabiają dodatkowe pieniądze na wynajmowaniu ich biedakom. Na tym nie kończą się podobieństwa do hołubionej przez naszych liberałów Ameryki. Jak można przeczytać w raporcie Fundacji Kaleckiego: „udział płac w polskim PKB systematycznie spadał z 63% (1992) do 58 % (1999). Jednak dopiero XXI wiek przyniósł spadek aż o jedną piątą: do 46% w 2014 r. W kontekście sukcesów gospodarczych Polski mierzonych w PKB oznacza to, że wzrost gospodarczy jest mniej odczuwalny dla tych,którzy czerpią dochody z pracy, a bardziej dla tych, którzy zarabiają na kapitale.” To właśnie podatek progresywny wraz z systemem ulg inwestycyjnych może nakłonić zamożnych ludzi do tworzenia miejsc pracy czy zwiększania wynagrodzeń pracowników. Według wyliczeń Josepha Stiglitza, gdyby tylko ograniczyć udział najbogatszego 1% w dochodzie narodowym USA z 20% do 15%, a następnie przekazać te środki za sprawą redystrybucji do najbiedniejszych, doprowadziłoby to do wzrostu popytu globalnego o 1%, to zaś by zwiększyło produkcję o 1.5-2%. W okresie gospodarczej dekoniunktury oznaczałoby to redukcję bezrobocia o podobną wartość.

Z kwestią wynagrodzeń wiąże się kolejny problem. Polski system podatkowy w nieproporcjonalnym stopniu obciąża pracę, natomiast dla majątku i kapitału jest faktycznym rajem. Ten niekorzystny trend mogłoby odwrócić wprowadzenie podatku katastralnego i spadkowego, tudzież podatku od zysków kapitałowych. Na to jednak się nie zanosi. Z politycznego punktu widzenia znacznie łatwiej byłoby wprowadzić trzecią stawkę PIT przy jednoczesnej likwidacji liniowego podatku od osób prowadzących działalność gospodarczą. Jest to tym bardziej konieczne, że dochód osób zamożnych jest zwolniony ze składek ZUS powyżej pewnego poziomu. Już osoba zarabiająca na etacie 12 tysięcy złotych brutto nie zapłaci składek emerytalnych za grudzień, natomiast przy pensji w wysokości 20 tysięcy złotych brutto składki są płacone jedynie za pierwszą połowę roku. Jeśli do tego uwzględnimy fakt, że osoby ubogie wydają całą pensję na konsumpcję, co wiąże się z pokryciem kosztów VAT i akcyzy, to nasz system podatkowy okazuje się być… degresywnym. Innymi słowy biedni oddają państwu większy odsetek swojego honorarium niż osoby bogate. Pomysły Ryszarda Petru mogą ten problem jeszcze bardziej pogłębić, gdyż liniowy VAT oznaczałby podniesienie stawek za produkty spożywcze, które stanowią znacznie większy procent wydatków osób ubogich niż ich zamożnych rodaków. Oni z kolei większą część swoich wydatków przeznaczają na produkty opodatkowane stawką 23%.

Podatki a alokacja zasobów

Na tym nie kończą się ekonomiczne zalety progresywnego opodatkowania. Progresja i redystrybucja sprzyjają również zwiększeniu efektywności alokacyjnej dochodu. Wynika to wprost ze wspomnianej wcześniej malejącej użyteczności krańcowej pieniądza. Dla bogatego człowieka ta sama jednostka pieniądza znaczy mniej niż dla jego ubogiego sąsiada. W efekcie tego ma on większą skłonność do marnowania pieniędzy. Istnieją badania, które wskazują, że biedniejsi ludzie trzy razy oglądają każdą złotówkę, zanim ją przeznaczą na zakup rozmaitych dóbr bądź usług, a po wyjściu ze sklepu znają na pamięć ceny poszczególnych produktów. Bogaty często nie zna nawet rzędu wielkości kwot, które przeznaczył na zakupy. Powszechnie znana jest anegdota z życia Jana Kulczyka, którego zapytano, ile dał za hot doga na Stadionie Narodowym. Odpowiedział: „Nie wiem, chyba 50 złotych„. Profesor Janusz Filipiak zarabia rocznie 12 milionów złotych, za co kupił sobie chociażby Rolls-Royce’a, którym nawet nie jeździ. Aby uzmysłowić sobie skalę marnotrawstwa wystarczy zauważyć, że za połowę zarobków prezesa Comarchu można byłoby sfinansować przedszkole dla 10 tysięcy dzieci. Zjawisko to w skali makro prowadzi do przekierowania strumienia gotówki w niewłaściwym kierunku, pompując bańki na poszczególnych rynkach. Można zatem stwierdzić, że prawo podatkowe sprzyjające wyrównywaniu różnic w dochodach poprawia efektywność alokacji kapitału i przekłada się na wyższy dobrobyt społeczny.

Przeciwnicy podatku progresywnego często w takim przypadku argumentują, że nie można „karać” człowieka za wyższe zarobki, które mają rzekomo wynikać z większego wkładu jednostki w społeczeństwo. Przekonanie to jest wysoce błędne. Nagminnym w kapitalizmie jest zjawisko braku związku pomiędzy społeczną użytecznością pracy a zarobkami na danym stanowisku. Wynika to z faktu, iż wynagrodzenia są ustalane przez czyste mechanizmy popytu i podaży, które nie zawsze odzwierciedlają rzeczywisty wkład jednostki w dobrobyt społeczny. Było to szczególnie widoczne w pierwszych latach po wybuchu kryzysu. Okazało się wówczas, że odpowiedzialni zań finansiści nie tylko w żaden sposób nie ponieśli konsekwencji swoich szkodliwych poczynań, ale wręcz zarobili dodatkowe pieniądze na tragedii milionów. Szczególnie głośna była sprawa Johna Paulsona, który zbił na krachu fortunę dzięki inwestycji w tzw. swapy (Credit default swap), czyli instrumenty ubezpieczające niewypłacalność instrumentów pochodnych od kredytów hipotecznych. Uzyskał tym samym 3,7 miliarda dolarów, co jest równe wynagrodzeniu 80 tysięcy pielęgniarek. Pozostanie pytaniem retorycznym, czy rzeczywiście jego użyteczność dla społeczeństwa była 80 tysięcy razy większa niż użyteczność pielęgniarek. Biorąc pod uwagę tragiczne konsekwencje spekulacji finansowych, można spokojnie uznać jego wkład w życie społeczne za negatywny. Taka sytuacja jest nie tylko rażąco niesprawiedliwa, ale również przyczynia się do nieefektywnej alokacji zasobów ludzkich. Szczególnie bolesny był drenaż mózgów przez banki inwestycyjne i fundusze hedgingowe, które oferowały wielokrotnie wyższe wynagrodzenia niż inne branże. W bardzo sugestywny sposób problem ów został przedstawiony w filmie „Margin Call„, którego bohaterowie porzucili pracę inżynierów konstrukcji rakiet i budowniczych mostów, by zostać traderami w instytucjach spekulujących na rynkach finansowych. Ścinanie najwyższych pensji podatkiem progresywnym pomogłoby ograniczyć ten niekorzystny dla gospodarki proces.

Aspekty polityczno-społeczne

Jak wspomniano wyżej, skutki obranej formy opodatkowania nie ograniczają się li tylko do sfery gospodarczej. Wynika to z faktu, że poszczególne sfery życia są ze sobą powiązane na zasadzie mechanizmu naczyń połączonych. Gospodarka stanowi materialny fundament społeczeństwa i jako taka wywiera przemożny wpływ na sferę polityczną. W przypadku znacznego rozwarstwienia dochodów, pojawia się zagrożenie oligarchizacji życia politycznego. Najlepszym przykładem tego zjawiska są rzecz jasna Stany Zjednoczone, w których polityka jest dyktowana interesami korporacji, szczególnie z branży finansowej, energetycznej i zbrojeniowej. Koszt kampanii wyborczej jest tak wysoki, że można go sfinansować wyłącznie dzięki datkom koncernów i najbogatszych obywateli. W efekcie tego do władzy dochodzą reprezentanci najzamożniejszego 1% społeczeństwa i tworzą prawo, które umacnia jego interesy kosztem reszty Amerykanów. Zresztą sami parlamentarzyści zazwyczaj pochodzą z tej grupy. Według Thomasa Piketty’ego przeciętny majątek amerykańskiego kongresmena wynosi 15 milionów dolarów. Multimilionerzy niejednokrotnie ubiegają się o fotel prezydencki, wystarczy wspomnieć tutaj Rossa Perrota czy Donalda Trumpa. Warto zaznaczyć, że u zarania swego istnienia Ameryka była postrzegana jako kraj ludzi równych ekonomicznie i nawiązywała swoim etosem do Republiki Rzymskiej z czasów Cyncynata. Później jednak podążyła drogą swego pierwowzoru i uległa skrajnej oligarchizacji. Podstawową przyczyną tego procesu był brak mechanizmów podatkowych, które mogłyby zapobiec rozwarstwieniom majątkowym.

Będąca skutkiem niedostatecznie progresywnego opodatkowania akumulacja kapitału w rękach najbogatszych obywateli zwykle wiąże się z pauperyzacją szerokich mas społeczeństwa. Warto zaznaczyć, że wcale tak być nie musi. Gra o niezerowej sumie wygranych jest możliwa, choćby za sprawą inwestycji w kluczowe usługi publiczne i rozwój technologiczny, jak to miało miejsce w krajach skandynawskich. Jednakże w praktyce większości innych państw, w tym również Polski, krótkowzroczność kapitalistów skłania ich do obrania łatwiejszej drogi w postaci skupienia się na indywidualnym zysku i przerzucaniu kosztów zewnętrznych na społeczeństwo. Z perspektywy jednostki, która żyje „tu i teraz” takie podejście wydaje się być racjonalne, jednak w szerszym ujęciu jest katastrofalnym wyborem. Nie trzeba być marksistą, by zauważyć w mechanizmie wolnorynkowej gospodarki działanie autodestrukcyjnych sił, które podcinają gałąź, na której „siedzi” cały system. Pierwszą z nich jest wyzysk, za sprawą którego szerokie masy coraz mniej zarabiają, pracują w coraz gorszych warunkach i żyją w coraz większej niepewności jutra. Drugą z sił jest generowanie sztucznych potrzeb, które wzbudza żądzę niepohamowanej konsumpcji. Oba zjawiska splatają się ze sobą, prowadząc kapitalistyczną gospodarkę na krawędź przepaści, co już wielokrotnie dało o sobie znać w postaci kryzysów, skutkujących politycznymi zawirowaniami. Przed takim scenariuszem przestrzega między innymi amerykański przedsiębiorca Nick Hanauer. W swoim słynnym już artykule pt. „Idą po nas z widłami” snuje wizję krwawej rewolucji, która jego zdaniem prędzej czy później nastąpi, jeśli świat nie obudzi się z letargu. Nawiasem mówiąc, tego typu refleksje od czasu do czasu udzielają się przedstawicielom uprzywilejowanych grup, jednak nie idą za nimi konkretne czyny. W kontekście niniejszego tekstu interesuje nas spostrzeżenie, że to w interesie najbogatszych leży stabilizacja obecnego ustroju, zatem to oni powinni płacić proporcjonalnie więcej środków na jego podtrzymanie.

I tutaj właśnie pojawia się kolejny argument za progresywnym opodatkowaniem. Zajmujący się grzebaniem po śmietnikach bezdomny być może nawet nie zauważy, że parę ulic dalej doszło do zamachu stanu i obalenia kapitalizmu, ale bogacz z pewnością ów fakt boleśnie odczuje, na pewno na własnej kieszeni, a może i nawet na swoim karku. Jeśli zatem nie chce, by taka wizja się zmaterializowała, powinien zapłacić proporcjonalnie wyższe podatki. Obecnie mamy do czynienia z dość paradoksalną sytuacją, w której biedniejsza część społeczeństwa dźwiga na swoich barkach prawie cały ciężar utrzymywania ustroju, który skutkuje jej ekonomicznym zniewoleniem. Więzień sam zapłacił za kajdanki, w które został zakuty. Tolerowanie takiego stanu rzeczy jest konsekwencją wpływów, jakie uprzywilejowane warstwy uzyskały w świecie polityki i massmediów dzięki wieloletniej akumulacji kapitału. Jest to szczególnie widoczne w Polsce, gdzie istnieje największe poparcie społeczne dla neoliberalnego systemu, choć przecież nasz kraj mocno ucierpiał na terapii szokowej Balcerowicza. Co gorsza, nadmierne obciążenie fiskalne dolnych warstw społeczeństwa doprowadziło do spadku zaufania do państwa i jeszcze większego zwrotu w kierunku libertariańskiego populizmu, co zaowocowało sukcesem wyborczym Pawła Kukiza i znacząco lepszym wynikiem partii Janusza Korwin-Mikkego w porównaniu do wcześniejszych elekcji. To właśnie degresywny system podatkowy tłumaczy paradoksalną sytuację, w której rozwarstwienia społeczne sukcesywnie rośnie, państwo ma problemy z dopięciem budżetu, a jednocześnie opinia publiczna ma wrażenie wszędobylskiego socjalizmu. Trudno powiedzieć, jak długo masy będą tkwić w tym świadomościowym matriksie. Z pewnością jednak – prędzej czy później – kipiąca lawa społecznych frustracji musi eksplodować w postaci jakiejś formy niepokojów społecznych.

Nie trzeba zresztą uciekać się do snucia apokaliptycznych (lub rajskich – to zależy od przyjętej perspektywy) prognoz, które zresztą mogą skłonić beneficjentów systemu do przeznaczania funduszy wyłącznie na aparat represji. Znacznie ważniejsze jest uwydatnienie związków między pozycją jednostki a jej rolą w systemie gospodarczym, jak również otoczeniem instytucjonalnym, skutkującym podźwignięciem ogólnego poziomu życia na poziomy nieznane w innych krajach. Jak trafnie zauważył Warren Buffet, „społeczeństwo jest odpowiedzialne za bardzo znaczący procent moich zarobków. Gdyby ktoś mnie osadził w środku Bangladeszu, Peru, czy gdzieś tam, to przekonałby się, jak wiele mógłbym osiągnąć ze swoim talentem na niedobrej ziemi. Trzydzieści lat później walczyłbym o przeżycie. Pracuję w systemie rynkowym, który akurat dobrze nagradza to, co robię – nieproporcjonalnie dobrze.” Wbrew popularnemu mitowi o pucybucie, który został milionerem, usytuowanie jednostki w piramidzie majątkowej społeczeństwa jest w znacznym stopniu zasługą łutu szczęścia bądź jego braku. Człowiek jest kowalem własnego losu jedynie w ograniczonym zakresie. Majątki bogaczy są wykuwane w pocie czoła przez podległych im pracowników, którzy nierzadko są opłacani w sposób nieadekwatny w stosunku do wytwarzanej przez nich wartości dodanej. W tym kontekście progresywny system podatkowy i finansowane przezeń zabezpieczenia socjalne mogą być postrzegane jako mechanizm niwelujący skutki kapitalistycznego wyzysku poprzez redystrybucję dochodu w dół hierarchii społecznej. O ile wszyscy zgodzą się, że ciężka praca i talenty powinny być wynagradzane, to chyba nikt rozsądny nie podpisze się pod tezą, że sprzyjający los powinien być dodatkowo premiowany materialnymi korzyściami, zaś nieszczęśliwy zbieg okoliczności powinien sprowadzać na człowieka życiową klęskę. W tym wypadku system fiskalny i finansowane przezeń usługi publiczne działają jak system ubezpieczeń, rozpraszając ryzyko na całe społeczeństwo.

Podsumowanie

W świetle powyższych argumentów progresywny podatek dochodowy jawi się jako mechanizm wzmacniający państwo i spójność społeczeństwa poprzez przeciwdziałanie wzrostowi nierówności i stabilizację finansów publicznych przy jednoczesnym zminimalizowaniu subiektywnej dolegliwości obciążeń fiskalnych dla podatników. Oczywiście nie jest on panaceum na wszelakie bolączki, gdyż nie rozwiąże jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki takich problemów Polski jak peryferyjna pozycja w globalnej gospodarce z perspektywy Wallersteinowskiej teorii systemów-światów czy sama globalizacja, która skutkuje uprzywilejowaniem kapitału wobec interesów państw narodowych i reprezentowanych przez nie społeczeństw. To są tematy na odrębne rozważania. W tym miejscu interesuje nas fakt, że spośród wszelkich form podatku dochodowego to właśnie jego progresywna wersja zdaje się przejawiać najwięcej zalet. Z drugiej strony, postulowany przez liberałów podatek liniowy niesie ze sobą zagrożenie pogłębienia problemów, o których była mowa w niniejszym artykule. Dlatego też nie pozostaje nic innego, jak tylko przyjąć progresję za jedyną możliwą formę podatku dochodowego i pozostawić do dyskusji najwyżej kwestię wysokości poszczególnych stawek i progów. Niezależnie od niej warto również rozpocząć debatę nad zagadnieniem proporcji między ciężarem opodatkowania pracy, konsumpcji, kapitału i majątku. Jak wspomniano wcześniej, także w tym miejscu nasz system okazuje się być bardzo niesprawiedliwym. Jedno jest jednak pewne – pomysły Ryszarda Petru należy umieścić tam, gdzie wspaniałe reformy jego guru, Leszka Balcerowicza: na śmietniku historii.

Rafał Sawicki

nierownosc_progresja

3 komentarze

Leave a Reply