Można go zauważyć na dłoniach naprawdę wielu osób. Niemal codziennie spotykamy bądź mijamy na ulicy kogoś noszącego na palcu charakterystyczny, karbowany sygnet. To tzw. pierścień Atlantów, wprowadzony do popkultury w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia przez Rogera de Lafforesta (1905-1998), podrzędnego francuskiego literata, specjalizującego się w książkach poświęconych parapsychologii. Autor ów utrzymywał, że pierścień został odkryty w XIX wieku podczas badań archeologicznych w egipskiej Dolinie Królów i był znaleziskiem starszym od cywilizacji Nilu, sprowadzonym przez starożytnych Egipcjan z istniejącej jeszcze wówczas Atlantydy. Pierścienie wykonane według tego wzoru miały, jak zapewniał, chronić posiadaczy przed działaniem szkodliwych fluidów i energii.
Pierścień Atlantów to oczywiście mistyfikacja Lafforesta. Rzekomy artefakt z czasów archaicznych został zwyczajnie zmyślony. Przy powszechnym i łatwym dziś dostępie do różnorodnych źródeł informacji (stanowiącym dla współczesnego człowieka powód chełpliwości i demonstracyjnej pogardy dla minionych epok) każdy może szybko sprawdzić, skąd wzięły się rewelacje o pierścieniu Atlantów i ile są warte. Tymczasem popularność tej ewidentnej fałszywki zdumiewa swoim zasięgiem. Pierścień Atlantów jest wszechobecny. Można go dostać wszędzie. Nie trzeba nawet w tym celu wychodzić z domu, bo dziesiątki firm zajmujących się jego sprzedażą wysyłkową z chęcią dostarczą go na miejsce. Telewizja i kolorowe piśmidła migocą ich materiałami reklamowymi; zachęcają, by przynajmniej na pewien czas przyjąć pierścień, który po jego upływie będzie można nieodpłatnie zwrócić, jeśli nie odczuje się jego dobroczynnego wpływu.
Mimo pozornej marginalności, opisane zjawisko wydaje się nader symptomatyczne dla obecnej epoki i doskonale ją charakteryzuje. „Wolny rynek” opanował wszystkie dziedziny życia człowieka, nie wyłączając życia wewnętrznego. Każdy segment „rynku” jest racjonalnie zagospodarowywany przez pazernych producentów, którzy zalewają go wytwarzaną przez siebie tandetą. Firmy, handlowcy i specjaliści od prania mózgu (reklamy) na wyścigi kreują w ludziach „potrzeby”, by następnie móc je „zaspokajać” – i dotyczy to również potrzeb duchowych (albo tego, co je zastąpiło). Skoro nawet duchowość zamieniła się w towar i jest sprzedawana głównie w postaci tanich, masowych wyrobów niskiej jakości (jak każdy towar w „społeczeństwie konsumpcyjnym”), to nie będzie przesadą stwierdzenie, iż żyjemy, parafrazując Ernsta Jüngera, w epoce Totalnej Komercjalizacji.
Natrętna komercjalizacja kształtuje nasz stosunek do świata, w tym do świata nadprzyrodzonego. Co najmniej od czasów Platona europejska tradycja duchowa definiowała dobro w określony sposób. Triumfująca współcześnie handlarska mentalność przejawia się w pojmowaniu nawet tak fundamentalnych pojęć radykalnie inaczej, niż w znaczeniu podanym przez tradycję. Dziś „dobro to coś, co sprzedajesz lub kupujesz”, jak wyjaśnia literatura apologetyczna Totalnej Komercjalizacji. Skoro upowszechnia się przekonanie, że pewna suma pieniędzy, przeznaczona na zakup „dobra” lub „usługi” z zakresu duchowości, przynosi uzdrowienie ducha, to najwyraźniej historia zatoczyła koło: powróciliśmy do XV i wczesnego XVI wieku z jego handlem odpustami. Wtedy także sprzedaż odpustów była wspierana i obsługiwana przez biznesowych specjalistów z banku Fuggerów. Co znamienne, obie epoki komercjalizacji życia duchowego, tę w XV-XVI wieku i tę w XX-XXI wieku, poprzedziła społeczna ekspansja nowego wzorca cywilizacyjnego: kultury mieszczańskiej. W kulturze mieszczańskiej handel ze zwykłego zajęcia urasta do rangi już nie tylko zawodu, ale zasady rządzącej rzeczywistością, podstawowego sposobu istnienia człowieka w świecie. Sprawia to, że kategorie i relacje pieniężne zaczynają dominować we wszystkich dziedzinach ludzkiego życia, także w tych, w których odgrywały one znikomą lub żadną rolę w kulturach tradycyjnych.
Komercjalizacja życia duchowego w XV i wczesnym XVI wieku była symptomem wyraźnego wyjałowienia ówczesnego świata z duchowości. Wywołała w końcu reakcję w postaci gwałtownego wybuchu poszukiwań autentycznego doświadczenia duchowego – próbę powrotu do tego, co zostało zatracone na skutek nadmiernego związania się człowieka z biblijnym „tym światem”, albo wręcz skorumpowania ludzkiej duszy przez „ten świat”. Wybuch ten przeszedł do historii pod imieniem Reformacji. Wygłodzony duch łapczywie szukał kontaktu z Absolutem. Nastał czas domorosłych teologów, proroków, kaznodziejów, wizjonerów, wykładaczy Pisma, charyzmatyków i ekstatyków. Katolicka pisarka Hanna Malewska (1911-1983) w powieści „Żelazna korona” (1936) po mistrzowsku odmalowała atmosferę tamtej epoki: wielkiej duchowej gorączki, kiedy w parlamentarnych ławach stronnictwa spierały się nie o podatki, a o teologię trynitarną, kiedy na ulicach co krok dochodziło do bójek na pięści z powodu różnicy poglądów na predestynację czy transsubstancjację.
Reakcja na duchową pustkę i rozpuszczenie religii w sprawach aż nadto przyziemnych była uzasadniona i zrozumiała, lecz rychło przekroczyła wszelkie granice. Powstanie protestantyzmu zniszczyło jedność zachodniego chrześcijaństwa (Christianitas). Zresztą, wiele protestanckich odłamów szybko pojednało się z „tym światem” i jego niskimi żądzami (w tym z komercjalizacją), a nawet je uświęciło. Niemniej, ludzie tamtej epoki, przynajmniej na początku wstrząśnięci bądź rozgniewani zeświecczeniem życia zbiorowego, poszukiwali utraconej łączności z sacrum. Poszukiwali nieraz rozpaczliwie – a kto szuka, ten błądzi. Ostatecznie Reformacja, ta chaotyczna reakcja na duchową zgrzybiałość czasów „jesieni średniowiecza”, wywołała reakcję ozdrowieńczą: przebudzenie Kościoła, Jego wewnętrzną odnowę na Soborze Trydenckim oraz ofensywę kontrreformacji. I tu tkwi powód, dla którego obecną erę Totalnej Komercjalizacji nie do końca da się porównać z jej daleką poprzedniczką w schyłkowym średniowieczu. Znamieniem dzisiejszej doby jest całkowite wyjałowienie z dociekań metafizycznych, lenistwo duchowe gorsze od błędu herezji, absolutny indyferentyzm, z rzadka pokrywany powierzchownym, okazjonalnym i przelotnym zainteresowaniem takimi protezami duchowości, jak groteskowy pierścień Atlantów. W porównaniu z tym wiekiem wewnętrznej drętwoty nawet romantyczne mody na spirytyzm i okultyzm (reakcja na Oświecenie) czy New Age w latach sześćdziesiątych XX wieku (reakcja na powojenny neopozytywizm w kulturze) świadczyły o żywym jeszcze pragnieniu kontaktu z prawdziwą rzeczywistością duchową – choć to pragnienie obierało fałszywe kierunki. Dziś to pragnienie zamarło. Wtedy poszukiwano nadprzyrodzonego, dzisiaj się go nie szuka – lecz zamawia z katalogu jego podróbkę.
Pierścień Atlantów to udany symbol epoki. Epoki wyparcia życia duchowego przez wszechobecną handlowość i konsumpcję. Świata, gdzie także zbawienie, oświecenie (iluminację), harmonię, „ład serca” albo jakiś inny stan, wybrany konsumencką decyzją, można sobie sprowadzić drogą sprzedaży wysyłkowej. A przynajmniej takie panuje w praktyce mniemanie. Paradoksalnie, nadzieja kryje się właśnie w metafizycznej jałowości takich epok. Ta jałowość przyprawia ludzi o coraz większy głód wewnętrzny, co może w końcu zrodzić gwałtowny bunt i ponowne otwarcie dusz na transcendencję, nową, długo tłumioną falę poszukiwań kontaktu z Absolutem. Ale żadne pseudo-religijne i pseudo-filozoficzne nowinki nie zdołają zaspokoić owego głodu, jak dowodzą przykłady ruchu New Age i jego historycznych poprzedników. Poszukiwacze prawdziwie nowej ery nasycą swój głód dopiero, kiedy dotrą z powrotem do źródeł. „Kres drogi jest tam, skąd wyruszamy.” – napisał T.S. Eliot. Te źródła pulsują z dala od hałaśliwych, a zarazem śmiertelnie nudnych, mieszczańskich skupisk* lub też głęboko pod powierzchnią ich zwyrodniałego świata. Te źródła biją nieprzerwanie, nie wysychają nigdy. Te źródła – to religijna ortodoksja, prawdziwa filozofia i złączone z nimi oboma tradycyjne techniki duchowe.
Adam Danek
* Współczesne zbiorowiska ludzi z powodu swej przypadkowości i bezkształtności nie zasługują już na miano społeczeństw, a właśnie kup ludzkich.
3 komentarze