Rafał Sawicki: Krótkie trwanie kapitalizmu

Potężny gmach dworca Michigan Central góruje nad zachodnim skrajem biznesowego dystryktu Detroit. Jego neoklasyczny hall nawet za dnia świeci pustkami, a nocami setki okien budynku mienią się w ogniu płonących nieopodal pustostanów, podpalanych przez młodzieżowe gangi w specyficznym dla tego miasta obyczaju wyczynowej destrukcji tkanki miejskiej. Tymczasem jeszcze w połowie ubiegłego stulecia dworzec stanowił tętniącą życiem bramę do ziemskiego raju, który obiecywał każdemu przybyszowi spełnienie jego „amerykańskiego snu”. Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie peryferyjne miasto wyrosło na przemysłowe centrum świata, by kilka dekad później popaść w ruinę? Wyjaśnienie tego fenomenu wymaga przyjęcia globalnej perspektywy w badaniu systemu kapitalistycznego, a także uzupełnienia opisu rozciągniętych w czasie procesów o skali lokalnej o spojrzenie z perspektywy przestrzennej. Taką właśnie metodologię zaproponował antropolog Kacper Pobłocki, który w książce pt. „Kapitalizm. Historia krótkiego trwania” zmierzył się z omawianym w niniejszym tekście problemem.

Czas kontra przestrzeń

Humanistyka doby późnego kapitalizmu obfituje w wiele publikacji analizujących przyczyny powstania tego systemu, zgłębiających jego istotę bądź wieszczących mu rychły upadek. Większość z nich skażonych jest dwoma błędami poznawczymi. Pierwszym z nich jest ekonomizm, który polega na redukowaniu przyczyn zjawisk społecznych do ekonomii i opisywaniu gospodarki jako autonomicznego bytu, który rządzi się niezmiennymi zasadami, podnoszonymi do rangi praw natury. Drugim z błędów jest okcydentalizm, który polega na postrzeganiu badanej problematyki przez pryzmat doświadczenia Zachodu wraz z całą jego specyficzną historią i wywiedzionym z lokalnej kultury aparatem pojęciowym i wyciągania na ich podstawie uniwersalnych wniosków. W tym konkretnym przypadku dotyczy to przede wszystkim postrzegania zjawisk przez pryzmat temporalny, co ma związek z linearną koncepcją czasu, przejętą przez Zachód od religii chrześcijańskiej.

Właśnie tym słabościom współczesnej refleksji społeczno-ekonomicznej próbuje zaradzić Kacper Pobłocki. Pułapki ekonomizmu unika on poprzez przyjęcie perspektywy antropologii ekonomicznej. Dziedzina ta stara się postrzegać gospodarkę jako integralny element danego społeczeństwa, z całą jego lokalną specyfiką kulturową. Takie podejście skutecznie chroni przed popadaniem zarówno w ekonomiczny redukcjonizm, uosobiony przez ciasne umysły neoliberalnych doktrynerów ze stajni Balcerowicza, jak i w niebezpieczny uniwersalizm spod znaku konsensusu waszyngtońskiego, całkowicie ślepego na różnorodność kultur, do których anglosaski model kapitalizmu nierzadko pasuje jak pięść do nosa. Już we wstępie autor poddaje druzgocącej krytyce publikację Witolda Orłowskiego, w której znany ekonomista głównego nurtu z lubością oddaje się bezcelowym prognozom na temat momentu, w którym polska gospodarka ma dogonić niemiecką. W opinii Pobłockiego jest to o tyle bezsensowne, że w obliczu rychłego zmierzchu Zachodu jego doganianie jest bezcelowe. Zrozumienie tego faktu wymaga jednak podejścia do tematu z perspektywy przestrzennej, a mianowicie spojrzenia na polsko-niemiecki wyścig żółwi przez pryzmat dynamicznie rozwijającej się grupy BRICS, która według wszelkich prognoz jest na drodze do zdominowania świata już w połowie XXI wieku.

Od Piasta do miasta

Niezwykle pomocne w wyobrażeniu sobie przyszłości jest odwołanie do epokowego zdawać by się mogło wydarzenia, jakim był zjazd gnieźnieński z 1000 roku. Tradycyjne podręczniki każą nam widzieć w tym wydarzeniu kamień milowy historii. Oto bowiem cesarz złożył historyczną wizytę księciu młodego i prężnego państwa, obfitującego w żyzne pola i zbrojnych mężów. Tymczasem jeśli zestawimy ze sobą potęgę ówczesnych cywilizacji – Azja wytwarzała wówczas 70% PKB świata, zaś Europa tylko 7% – to ranga spotkania Bolesława Chrobrego z Ottonem III zaczyna oscylować mniej więcej na poziomie dzisiejszej wizyty króla Bhutanu w siedzibie prezydenta Bangladeszu. Kiedy pierwsi Piastowie wykrawali swoje księstewko w wielkopolskich puszczach, na japońskim dworze cesarskim dyskutowano nad nową powieścią psychologiczną pt. Opowieści o Genji, a Arabowie od przeszło stu lat myli zęby pastą wynalezioną przez niewolnika Ziryaba, który słynął również ze swych artystycznych osiągnięć i promowania higienicznego stylu życia. Historia państwa Piastów ma dla omawianego tematu podwójne znaczenie. W świetle najnowszych badań archeologicznych bardzo prawdopodobna jest teoria wiążąca początki państwowości polskiej z handlem słowiańskimi niewolnikami, sprzedawanymi na targach w Pradze i Wenecji do muzułmańskich imperiów w Afryce i na Bliskim Wschodzie, stanowiących wówczas centrum znanego świata. To właśnie ten lukratywny biznes mógł stać za błyskotliwym sukcesem Piastów, którzy w ciągu zaledwie kilku dekad zbudowali silny rdzeń przyszłej Polski.

Te burzliwe wydarzenia są dla Pobłockiego punktem wyjścia do próby opisania kapitalizmu wbrew tradycyjnie przyjętej metodzie, polegającej na zestawieniu następujących po sobie epok, z których każda wynika niejako z poprzedniej. Takie teleologiczne przedstawienie dziejów kapitalizmu ledwie tylko skrywa wspomniany wcześniej błąd okcydentalizmu, wedle którego zachodnia kultura musi zawierać w sobie jakieś szczególne cechy, które ją predestynowały do zapanowania nad światem, a poszczególne etapy historii nieuchronnie wiodły ku europejskiej dominacji. Zamiast tego Pobłocki proponuje przyjęcie perspektywy przestrzennej. Tak jak państwo Piastów wykluło się dzięki krótkotrwałej koniunkturze na niewolników w kalifacie Abbasydów, tak przyszłe mocarstwa kolonialne Zachodu mogły wyłamać się z peryferiów ówczesnego świata jedynie dzięki wygraniu szóstki w totka – odkryciu i skolonizowaniu Ameryki. To właśnie „trójkątny handel” miał stanowić podstawę machiny akumulacji, dzięki której niewielkie narody Europy zdołały skolonizować praktycznie cały glob. Umocnienie tej dominacji aż do XX wieku było możliwe jedynie dzięki hojnemu obdarzeniu Europy łatwo dostępnymi pokładami węgla kamiennego, co stało się fundamentem rewolucji przemysłowej.

Jak widać nie ma tutaj dużego pola do determinizmu historycznego, jest natomiast bardzo silny nacisk na pojmowanie dynamiki procesów dziejowych przez pryzmat przestrzeni relacyjnej, w której stosunki między poszczególnymi elementami zmieniają się niczym w kalejdoskopie pod wpływem decyzji podejmowanych w „sztabach generalnych globalnego kapitalizmu”. Dotyczy to również – a może przede wszystkim – współczesności. Aby ją ukazać, Pobłocki zastosował niezwykle interesujący zabieg – otóż przedstawił on dynamikę przestrzenną kapitalizmu przez pryzmat losów leżących w różnych zakątkach świata miast, które łączy jedno: wrażliwość na kaprysy kapitału. Szczególnie sugestywna jest tu wizja upadku Detroit, które z przemysłowej stolicy świata i „arsenału demokracji” z czasów Rooseveltowskiego Nowego Ładu stało się targanym konfliktami rasowymi trzecioświatowym miastem-widmem, w którym garstka białych hipsterów uprawia warzywa na opuszczonych działkach, by dorobić do marnych pensji w ostatnich działających w mieście korporacjach, zaś potężne autostrady służą do wycieczek rowerowych, gdyż mało kto potrzebuje już samochodu. W tym samym czasie w rekordowym tempie wyrasta z piasków pustyni Dubaj – dystopijna oaza kapitalizmu, w której obrzydliwe bogactwo lokalnej elity zbudowano na barkach importowanych z azjatyckich państw półniewolników.

Afryka jest przyszłością?

Zdaniem Pobłockiego przykłady te zadają kłam utartym na Zachodzie poglądom, jakoby kapitalizm opierał się na wolnej pracy najemnej, a kwitnące metropolie Ameryki i Europy były wzorem dla krajów rozwijających się. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie: przyszłość kapitalizmu w wersji offshore, w którym ponadnarodowe korporacje nie muszą już wywiązywać się z zobowiązań wobec wykorzenionego społeczeństwa i słabnącego państwa, doprowadzi cywilizację zachodnią do rzeczywistości znanej choćby z Lagos i Luandy, dla której upadłe Detroit jest jedynie fazą przejściową. Dla spauperyzowanej ludności Zachodu nawet los azjatyckich niewolników w Dubaju stanie się wizją tak kuszącą jak saksy u Niemca dla pokolenia Solidarności. Niewykluczone, że w świecie przyszłości potomkowie Piastów będą masowo migrować za pracą do krajów azjatyckich, tak jak przeszło dziesięć wieków wcześniej czynili to zakuci w kajdany brańcy drużynników Mieszka I. Paradoksalnie w ten sposób historia zatoczy koło, co tylko potwierdzi słuszność odrzucenia teorii procesów dziejowych opartych na linearnej koncepcji czasu.

Uważny czytelnik może zaprotestować: jak połączyć sugerowaną w samym tytule książki wizję rychłego końca kapitalizmu z postulowaną przez autora teorią, na mocy której kapitalizm istnieje de facto od zarania dziejów i będzie on trwał w przyszłości w formie despotycznych Dubajów i podporządkowanych im upadłych miast trzeciego świata? Samo sformułowanie tego pytania w ten sposób świadczyć będzie o głęboko zakorzenionym w umyśle Europejczyka myśleniu temporalnym, o którym wspomniano na wstępie. Wbrew teoriom Marksa upadek kapitalizmu na Zachodzie nie pociągnie za sobą jakiegoś nowego, lepszego ustroju. Przeciwnie, doprowadzi do przestrzennej rekonfiguracji centrum i peryferiów, zabijając jedynie specyficzny dla Zachodu model kapitalizmu anglosaskiego, opartego na zasadzie 3-procentowego wzrostu gospodarczego i 5-procentowego zysku z kapitału. Zdaniem Karla Polanyi’ego model ten charakteryzuje się urynkowieniem tzw. towarów fikcyjnych: pracy, ziemi i pieniądza. To właśnie moment pełnej komodyfikacji tych trzech czynników zapoczątkował europejski kapitalizm i to ten konkretny model dobiega kresu, a jego przedśmiertną konwulsją są coraz częstsze kryzysy finansowe. Oznaczać to będzie ostateczną klęskę demoliberalizmu (i tak skazanego na upadek z powodu spodziewanego napływu milionów uchodźców klimatycznych), jednak sam kapitalizm będzie trwał w najlepsze.

Istnieje bowiem inna definicja kapitalizmu, która wykracza poza utarte w zachodnim dyskursie przekonanie, którego źródła znajdziemy w pismach Adama Smitha, a które można streścić w formie dobrowolnej wymiany dóbr i usług między niezależnymi jednostkami. Otóż kapitalizm w szerszym rozumieniu oznacza system akumulacji oparty na wyalienowanej pracy ludzi poddanych różnym formom przymusu, zazwyczaj w oparciu o mechanizm długu i wywłaszczenia. Wbrew Marksowi niekoniecznie musi to być wolna praca najemna, a zatem nie ma tutaj mowy o jakimś deterministycznym postępie. Sama historia Polski dowodzi, że może tutaj nastąpić regres. Mała epoka lodowcowa w XVII wieku zmniejszyła zbiory pszenicy, na co szlachta zareagowała dokręceniem śruby chłopstwu pańszczyźnianemu, którego niedola zaczęła przypominać los niewolników. Również obecnie obserwujemy globalny trend demontażu chroniącego zdobycze socjalne prawa pracy, nawet w takich państwach jak Francja, gdzie tradycyjnie ruch robotniczy miał duże wpływy. Jednocześnie zauważalny jest fetysz miejsc pracy, dla których politycy gotowi są czynić skrajne ustępstwa wobec korporacji. Rząd w Dublinie pozwalał koncernowi Apple nie zapłacić podatków na kwotę 13 miliardów euro, byle tylko zachował na Zielonej Wyspie te parę tysięcy miejsc pracy w fabryce Hollyhill i podtrzymał reputację Irlandii jako państwa przyjaznego inwestorom. Przyjęcie podobnej polityki przez dziesiątki innych państw – w tym również Stany Zjednoczone pod rządami Donalda Trumpa – nieuchronnie poskutkuje fiskalnym „wyścigiem na dno”, który jedynie przyspieszy nieuchronny upadek zachodniego modelu rozwoju, a w skrajnie pesymistycznym wariancie sprowadzi dawną cywilizację atlantycką do trzecioświatowych pozycji.

Podsumowując powyższe rozważania należy przyjąć za prawdopodobną prognozę, według której koniec kapitalizmu w wydaniu zachodnim wydaje się być bliski. Taki obrót spraw z pewnością doprowadzi do rewolucyjnych transformacji Europy i Ameryki Północnej. Nie oznacza to jednak końca samego systemu akumulacji kapitału poprzez niewolną pracę i powstania jakiegoś całkiem nowego ustroju w rodzaju prorokowanego przez Marksa komunizmu. Z pewnością jednak godziny liberalnej demokracji są policzone, gdyż model ten jest luksusem dostępnym wyłącznie dla żyjących w „kryształowym pałacu” pierwszego świata wybrańców, których stać na pluralizm i ograniczone rządy państwa prawa, ponieważ zdołali wyeksportować nędzę do skolonizowanego w ubiegłych wiekach trzeciego świata. Właśnie z uwagi na to kolonialne brzemię na peryferiach globalnego systemu niemożliwe jest wzniesienie materialnych fundamentów pod taką konstrukcję. Dlatego też ów pałac ostatecznie popadnie w ruinę i niczym dworzec kolejowy w Detroit będzie niemym świadkiem narodzin nowej epoki. To głównie od nas zależy, kto będzie wzniecał pożary, których łuny odbijać się będą od jego okien. To my zdecydujemy czy pójdziemy drogą Mieszkowych wojów i stworzymy nowy porządek na gruzach starego. Jest jednak pewna rzecz, która pozostaje poza zasięgiem naszej woli – materialne ograniczenia wynikające z relacji przestrzennych. Zwycięzcą rywalizacji będzie ten, kto w najbardziej skuteczny sposób wejdzie w interakcję z nowymi centrami kapitalizmu przyszłości. A to już niekoniecznie musi napawać optymizmem.

Rafał Sawicki

3 komentarze

Leave a Reply