„Pogłoski o mojej śmierci są zdecydowanie przesadzone.” – znane, dowcipne powiedzenie kompozytora Gioacchina Rossiniego przychodzi na myśl, kiedy bierze się do ręki płytę Leonarda Cohena „Old Ideas”. Kanadyjski bard wydał nowy album w wieku, bagatela, 78 lat. Od ukazania się poprzedniego, „Dear Heather”, upłynęło lat osiem. Sam ten fakt uświadamia, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem odosobnionym w świecie zdominowanym przez pseudo-muzykę komercyjnych chałturników, wypluwających co rok kolejne płyty pod dyktando biznesplanu wytwórni.
Pod względem muzycznym „Old Ideas” to album niezmiernie stylowy, chciałoby się rzec: staroświecki – tak jak i jego autor. Tło instrumentalne, jak zawsze u Cohena, jest wyciszone, ale wysmakowane, odznacza się delikatną i precyzyjną kompozycją. Nakłada się na nie charakterystyczny głos artysty, niski i mocny, rozbrzmiewający czasem powyżej, a czasem poniżej granicy melorecytacji. Całość ma skupiony nastrój, wręcz medytacyjny. Neoromantyczni poeci hołdowali teorii pokrewieństwa (korespondencji) dźwięków i barw. Nawiązujący w swoim pisarstwie do neoromantyków Ernst Jünger, jak zapewnia nas w genialnym tomie prozy poetyckiej „Awanturnicze serce”, potrafił niekiedy słyszeć kolory. Odwołując się do tych ujęć artystycznych, można powiedzieć, że dźwięki na nowym albumie Cohena wyglądają jak smugi, powoli rozwijające się i rozpływające w powietrzu (a cały album układa się w obraz, zawieszony gdzieś między zamglonymi wizjami świata Williama Turnera a miejskimi pejzażami samotności Edwarda Hoppera). Przywodzą na myśl smużki dymu z papierosa dogorywającego w popielniczce, smużki pary unoszącej się z filiżanki gorącej kawy czy herbaty, ustawionych na blacie stołu w odległym kącie pustawej kafejki, przy którym siedzi w pojedynkę zamyślony niewesoło poeta. W kolorystyce „Old Ideas” rzuca się w oczy czerń, dużo czerni – chyba więcej, niż na którymkolwiek z wcześniejszych albumów odzianego na czarno Kanadyjczyka.
No właśnie: poeta. Wiele tak zwanych „gwiazd” współczesnej (pseudo-)muzyki osobiście pisze sobie teksty utworów, w wyniku czego powstaje wiele idiotycznych tekstów, ponieważ kwalifikacje twórcze wykreowanych przez marketing „gwiazd” są z reguły żadne. Pracodawcy innych „gwiazd” zatrudniają tzw. tekściarzy – rzekomych zawodowców od pisania, którzy na ogół nie reprezentują wcale wyższego poziomu. Leonard Cohen jawi się na tym tle jako chodzący zabytek: sam sobie pisze teksty, ale jest autentycznym poetą, czynnym twórczo od ponad pół wieku. Jego pierwszy tom poezji, zatytułowany „Let Us Compare Mythologies”, ukazał się drukiem w 1956 r., a więc dobre kilka epok temu.
Album „Old Ideas” stanowi zbiór studiów na temat nienowy ani w poezji, ani w twórczości Cohena: traktuje o tajemnicach złożonych współzależności między Erosem a Tanatosem. Jak wiersze Charlesa Baudelaire’a czy niezapomniany (albo raczej zapomniany) tom poetycki „Srebrne i czarne” Jana Lechonia. Ale właśnie dlatego, że temat to stary i wielokrotnie podejmowany przez elitę Parnasu, nie nadaje się dla byle kogo. Zbyt trudno w nim o refleksję, zbyt łatwo zepsuć go banałem lub kiczem. W stosunku do wcześniejszych albumów Cohena w najnowszym z nich daje się zauważyć nasilenie motywów zmierzchu, przemijania, schyłku życia, z pewnością nie bez związku z sędziwym wiekiem barda. Przez wersy utworów nierzadko przeziera melancholijny fatalizm rodem z tradycji Wschodu, jak w słynnych perskich Rubajjatach Omara Chajjama, napisanych w średniowieczu, a odkrytych przez europejskich dekadentów w okresie fin de siécle. Inspiracje perskie są zresztą obecne w poezji Cohena od bardzo dawna (by przywołać tylko ballady z albumu „Recent Songs” z 1979 r.), co zaś do wpływów Wschodu, dość wspomnieć ordynację artysty na buddyjskiego mnicha w klasztorze zen na górze Baldy. Tak więc jego nowa płyta to niespieszna przechadzka w krainę cieni, które kładą się na życiu ludzi, krzyżując ich plany i nadzieje, mrocznych duchowych żywiołów, wykonujących swoją krecią, podziemną robotę bezgłośnie, dopóki nie dosięgną nas jej efekty. Z fatalizmem przeplata się w filozoficznej tkance „Old Ideas” specyficzny stoicyzm – stoicyzm człowieka dostatecznie starego, by wreszcie ogarnąć wszystkie swoje dawne namiętności, walki, porażki i głupstwa zdystansowanym spojrzeniem z góry. Liryka postarzałego, emerytowanego dekadenta. Lecz, co zaskakujące, gdzieniegdzie przez ten ciemny kłąb myśli przeświecają promyki eschatologicznej nadziei – zupełnie obcej tradycji azjanicznej czy stoickiej, bo jakby… chrześcijańskiej. Ale tu żadnych podpowiedzi; kto chce, niech sam ich poszuka.
Podsumowując, trzeba uznać tytuł nowej płyty Leonarda Cohena za nader trafny. Dostajemy na niej rzeczywiście stare idee, ale idee generalnie przypominają raczej tradycyjne trunki – im starsze, tym lepsze – niż narkotyki z chemicznego laboratorium, szybką i oszałamiającą rozrywkę dla bananowej młodzieży. Z punktu widzenia tej ostatniej album „Old Ideas” jest archaiczny do tego stopnia, że ciężko uwierzyć w jego pojawienie się w roku 2012. I bardzo dobrze. Przez truchło naszej kultury muszą od czasu do czasu przebiegać jakieś utajone impulsy, skoro podobne dzieło wciąż może pojawić się w dzisiejszym pajdokratycznym świecie. Osobiście liczę po cichu, że Cohen spędzi jeszcze trochę czasu na tym padole wygnania. I po osiemdziesiątce wyda kolejną, równie dopracowaną płytę.
Adam Danek
Leonard Cohen, Old Ideas, Sony Music Entertainment, 2012.
2 komentarze