Konrad Rękas: Żadnych złudzeń, czyli 13 grudnia

Kluczowy problem z przeciwnikami stanu wojennego sprowadza się do ich przekonania, że w ’81 byli/byliby po „słusznej” stronie. Sęk w tym, że to błąd poznawczy. Właśnie, że nie byli – i nadal, przeważnie nie są.

 

Jasne, można by już do tego nie wracać. „Zostawić historykom” i odłożyć na półkę z nieudanymi powstaniami, błędami politycznymi, reformami gospodarczymi prowadzącymi do jeszcze większej nędzy. Sęk w tym, że przestać miałaby tylko strona starająca się traktować zdarzenia historyczne jedną, racjonalną miarą. Reszta mogłaby nadal wykorzystywać tę samą co wtedy ludzką naiwność, patriotyzm, szlachetne instynkta. Pewnie, wszystkich myśleć nie nauczymy, ani nawet nie ma sensu próbować – można jednak i należy punktować ten sam mechanizm, który do dziś niszczy polskie życie publiczne. Wiecie, ten kawałek o fałszywej historii… – nic nie stracił na aktualności.

 

Solidarność jako zagrożenie dla państwa

 

Jak każdego 13. grudnia, do znudzenia przypominajmy oczywistości i fakty – skoro znów zewsząd zanudzają nas kłamstwami i wymysłami. W realiach końca 1981 r., przy wszystkich nadziejach wiązanych z nią przez szeregowych członków – Solidarność oznaczała przede wszystkim anarchię. Nie tylko bałagan, ale bałagan śmiertelnie groźny dla przetrwania państwa i narodu. Była ryzykiem, którego żadną już miarą nie wolno było dłużej tolerować, choćby miało zasmucić to panią Zosię z komisji zakładowej Zakładu Dziewiarskiego i odebrać błysk w oku panu Andrzejkowi z hutnictwa. Było tak dlatego, że w samym założeniu swoich inspiratorów, cały czas starających się przejąć pełną kontrolę nad ruchem – Solidarność miała być kolejnym powstaniem, wywołanym jak tamte, klęskowe, w niepolskich interesach, przez niepolskie siły za cenę ogromnej polskiej tragedii.

 

Powstanie za pomocą Solidarności wywołać chciano zresztą wprost (bez skrępowania przyznawał to choćby Jacek Kuroń) i choćby wielka manifestacja przygotowywana na 17. grudnia 1981 mogła być ku temu okazją. Dlatego należało działać szybciej – i zaprowadzić porządek – co na jakiś czas się udało. Wcześniej zresztą najgorszemu scenariuszowi próbowano zapobiec również metodami politycznymi – niestety, bezskutecznie. Wszak i władza, i Kościół proponowali Solidarności pozytywne wkomponowanie w system społeczno-polityczny kraju, ta jednak nie była do tego zdolna. Przeciwnie, w grudniu ’81 co rozsądniejsi członkowie jej władz ewidentnie oczekiwali od państwa, że to ono przełamie impas i uporządkuje sytuację. Tak się też stało, przy czym wydawało się, że pozbawiona głębszego poparcia społecznego Solidarności nie jest już nikomu potrzebna. Niestety, potrzebna okazała się być swoim prawdziwym twórcom – nie żadnym robotnikom, ludziom patriotycznych uniesień i nadziei, tylko tym, którzy po zwycięstwie wszystkie te złudzenia zniszczyli, ale tak, by pokrzywdzeni nadal pocieszali się samą legendą.

 

Stan wojenny jako konieczność

 

Oczywiście, do najbardziej przekłamanych faktów na temat stanu wojennego – należy też osoba i polityka generała Wojciecha Jaruzelskiego. Ma go obciążać i to, że odpowiednio wcześnie przygotowywał kraj na wprowadzenie rozwiązań nadzwyczajnych (jakby czymś złym było, że wreszcie ktoś w Polsce był przygotowany na najgorsze), i wiecznie powracający mit „zarzuconej drogi chińskiej” i nieprzeprowadzonych reform. Wysuwające takie zarzuty postępują jednak anachronicznie, zapominając, że niewiele więcej można było wtedy zrobić – bo ani wtedy, ani obecnie Polska nie znajduje się w próżni geopolitycznej. W realiach 1981 r. nie tylko nie były możliwe żaden reformy w duchu liberalizmu gospodarczego, ale nawet samemu Generałowi patrzono szczególnie uważnie na ręce. W doktrynie bonapartyzm jest wszak poważną herezją marksizmu. Jaruzelski optymalizował więc i położenie kraju, i własne. I to jest jego zasługa, niezależnie od tego czy i co mógł zrobić lepiej albo co ktoś inny zrobiłby na jego miejscu.

 

Zasługa ta ma jednak blaknąć wobec smutku pani Zosi i utraconego oczobłysku pana Andrzejka. Nad którymi jednak już nie ma co pastwić. Wciąż liczni w naszym kraju im podobni mieszają po prostu swoje osobiste przeżycia – że było miło, że nadzieja, że się ludzi uśmiechali, że było dużo dobrych chęci – z dyskusją o kwestiach politycznych, wobec których – niech się nikt nie pogniewa – sentymenty nie mają większego znaczenia… Powtórzmy, dla wielu przyzwoitych ludzi, Solidarność do dziś wydaje najlepszym, co ich spotkało. Te msze za Ojczyznę, dobre chęci, marzenia, poczucie więzi… I jeszcze w dodatku byli młodzi, a nawet ludzie, których młodość przypadła na okres wojny i okupacji i tak niekiedy wspominali ją jako czas ich radości. Rozczulające to, bez szyderstwa.

 

Ale czas dorosnąć i zmierzyć się z faktami. Cały ten proces już wtedy, w 1980/81 roku był śmiertelnie groźny dla Polski, pomimo najlepszych chęci szeregowych uczestników. Ostatecznie zaś, wznowiony i doprowadzony do końca po 1988/89 – odpowiada za obecny stan kraju, za utracone szanse i możliwości, za dewastację gospodarki i niski poziom życia, za masową emigrację, a nawet za obecną atomizację i skłócenie Polaków. To ani nie (tylko) „dziedzictwo komuny„, ani jakieś błędy czy niedokończenia. To są tamte marzenia, tylko już zrealizowane. Że co, że nie o to chodziło? To trzeba było WTEDY uważać!

 

Ci, co przyszli później…

 

Ja sam na końcówce komuny jako małolat zdążyłem się jeszcze załapać do KPN. Ot, tak, żeby jeszcze rzucić parę kamieni i trochę pobiegać (dla zdrowotności…) – ale w głębokim już wtedy zrozumieniu, że wprawdzie komuna jest nie do zniesienia, choć i nie do utrzymania – a jednak ci, którzy właśnie za nią przychodzą, będą jeszcze gorsi i rozpieprzą nasz kraj do końca. A potem już tylko widziałem jak to się dokonuje – i widzę to nadal… Równolegle jednak tym kolegom, którzy popadają w pryncypialną apologię PRL (a są i tacy!) zmuszony jestem rozwiewać ich z kolei złudzenia, tłumacząc np., że jeśli drażni ich obecna arogancja i ignorancja władzy, to muszą ją sobie wyobrazić zmultiplikowaną na tysiące tępych durniów, których każdy uważał się co najmniej za krzyżówkę Lenina z Żukowem, czyniąc życie w tamtym ustroju bardziej niż uciążliwym. Tyle, że z perspektywy to coś jak brak bananów na półkach, który inni przywołują jako powód swego antykomunizmu. Ot, tylko suma nieprzyjemnych zdarzeń jednostkowych, nie mająca jednak porównania z tragedią i załamaniem, które dotknęły nasz naród po 1989 r. Bo w istocie choć ciężko było wówczas nie chcieć upadku komuny – to trudno go dziś nie żałować. Co nie zmienia faktu, że stan wojenny, z obu tych punktów widzenia – był słuszny.

 

Jak wspomniano bowiem, celem stanu wojennego było powstrzymanie wybuchu kolejnego polskiego powstania, oddalenie groźby sowieckiej interwencji i choćby czasowa stabilizacja państwa. Udało się? Tak.

 

Kiedy zaś pyta się z tych oczami maślanymi od Solidarności o ich cel, to najpierw nie rozumieją pytania, a potem czasem coś wyduszają z siebie o „wolnej i niepodległej Polsce, wiernej Bogu, w której ludziom żyje się lepiej„. Już pomińmy, że tylko im się tak wydawało, ale… Udało się?

 

UDAŁO, PYTAM?!

 

Czy można było inaczej?

 

W dodatku podkreślić trzeba, że jak widać – cel stanu wojennego był z założenia taktyczny, a nie strategiczny, ustrojowy itp. Dopiero nadspodziewany sukces nadał tej zgrabnie przeprowadzonej operacji wojskowej cech trwale kształtujących sytuację polityczną kraju. Mówiąc prościej, Solidarność padła tak dokładnie i mocno, że nie widziano sensu by jej pomagać w oczyszczeniu i znowu próbować wciągać we współodpowiedzialność za państwo. Z perspektywy tego co się stało później, co wiemy – może i źle się stało, bo właśnie zanik poczucia odpowiedzialności za Polskę jest jedną z największych klęsk i najpoważniejszych problemów naszego narodu. Czy jednak to wina stanu wojennego, czy skutek staranie zaplanowanego zabiegu inżynierii społecznej zastosowanego na Polakach w ostatnich kilku dekadach?

 

A proces ten wydawał się już na pewnym etapie niemal niemożliwy, czy w każdym razie bardzo trudny do powstrzymania. Spójrzmy choćby na drugą Solidarność, która z pierwszą wspólną miała nazwę, legendę (choć przez młodych robotników zwana była Zbowidem) i (niestety…) część kierownictwa. Być może więc nawet samoograniczenie się związku, jego oczyszczenie i tym podobna alternatywna wizja pozwalająca uniknąć czy zminimalizować skutki stanu wojennego (co musiałoby się przecież wiązać z funkcjonowaniem Solidarności w obrębie systemu) – i tak nie zapobiegłyby wykreowaniu pod koniec lat 80-tych czegoś nowego przez prawdziwych mocodawców i animatorów całego ruchu. Zwłaszcza, że praktycznie od 1985 r. baza starała się wciągnąć do współpracy szersze kręgi niezależne, jednak bez skutku. Jedni ustępowali wobec szantażu „podziemia„, drudzy oglądali się na Kościół, a inni już czekali na układ całościowy i globalny. Ostatecznie bowiem to te czynniki przesądziły o losie Polski, doprowadzając ją do obecnego stanu, który trudno określić inaczej niż jako niezadowalający.

 

W tym kontekście stan wojenny, przy wszystkich swych negatywnych aspektach i fatalnym finale całej dekady, czyli oddaniu władzy nad Polską obozowi solidarnościowemu, czyli partii zagranicy – jawi się jako ostatnia, rozpaczliwa próba odwrócenia tych jakże fatalnych dla Polaków procesów i tendencji. Że co, że próba nieudana, oparta na partykularnych interesach, a w najlepszym razie na chciejstwie? A zatem co najmniej równa w tym zakresie „karnawałowi Solidarności”. Skoro bowiem tamte szesnaście miesięcy rozlicza się z samych dobrych chęci – to tym bardziej rozgrzeszenie należy się czemuś, co było nie tylko chęcią, ale i działaniem. Działaniem na rzecz Polski, na rzecz przyszłości, na rzecz porządku.

 

Konrad Rękas

5 komentarzy

Leave a Reply