Konrad Rękas: Huśtawka Pana Becka

Zaolzie, jak Zaolzie. Zajęcie części Śląska Cieszyńskiego było tylko następstwem zdarzeń o znaczeniu geopolitycznym, które zaszły poniekąd niezależnie od Polski (przede wszystkim w Monachium). Prawdziwe głupstwo zrobiliśmy jednak dwa miesiące później.

Krytykując czesko-słowacką politykę ministra Becka w okresie monachijskim, przede wszystkim za jej reaktywność i brak strategicznego celu – musimy zgodzić się, że jeszcze bardziej jej słabość, oderwanie od rzeczywistości i w każdym punkcie szkodliwość widać najdobitniej na etapie między Monachium, a Wiedniem. Jak pamiętamy – polskie MSZ zdołało wówczas wyartykułować coś na kształt dwóch celów dyplomatycznych Warszawy:

  • bieżącego, tj. osiągnięcia granicy polsko-węgierskiej poprzez zajęcia przez Madziarów Zakarpacia;
  • strategicznego, czyli budowy „własnej osi”, opisywanej w Pałacu Brühlowskim raz jako „Ryga – Belgrad”, kiedy indziej nawet jako „Helsinki – Bukareszt”, co (mimo niby to dyskrecjonalnego charakteru samej idei) było powszechnie w europejskich kręgach dyplomatycznych wyśmiewane jako Huśtawka Pana Becka.

I ani przez chwilę nie zauważono, że osiągnięcie celu pierwszego – wyklucza choćby szansę na zaistnienie drugiego!

Kompleks pułkownika

Beck permanentnie zaskakiwany działaniami niemieckimi (choć cała Europa wierzyła, że są one co najmniej koordynowane z Polską) – co najmniej od Anschlußu odczuwał presję „uzysków dla Polski”. Stąd właśnie wzięło się operetkowe ultimatum wobec Litwy z marca 1938 r., w istocie przecież żadnych problemów w relacjach między oboma krajami nierozstrzygające, a w dodatku, mimo „mocarstwowego” sztafażu – w dość jawny sposób będące cofnięciem się przed postulowanym przez autentycznych imperialistów (głównie Stanisława Cata-Mackiewicza) użyciem realnej siły wobec wciąż wrogich Auksztotów, dla uzyskania konkretnych efektów: np. ustanowienia pro-polskiego rządu, zagwarantowania uprawnień ludności polskiej, uprzywilejowania polskiego handlu w litewskiej jeszcze wówczas Kłajpedzie. Słowem – czegokolwiek bardziej wymiernego niż samozadowolenie Śmigłego-Rydza.

Jeszcze dotkliwiej polski minister przeżył pominięcie w Monachium i w tym urazie obserwatorzy doszukiwali się motywu nader niezgrabnego załatwienia sprawy Zaolzia, pozwalającego Paryżowi i Londynowi niemal zwalić na Warszawę winę za własne zdradzenie Czechosłowacji. A pamiętajmy, że nawet i dziś, kiedy wkopujemy się w typowo polską, pseudo-moralizatorską stylistykę polityki historycznej – to jesteśmy tamtym „Maszerować!” nadal bici po łapkach, tak z Zachodu, jak i ze Wschodu. Pewnie bowiem, że kwestię Śląska Cieszyńskiego należało uregulować, faktem też jest, że okazja ku temu była praktycznie ostatnia, niemniej forma załatwienia godna była samozwańczego oficera artylerii konnej, a nie kierownika polskiej polityki zagranicznej. Zwłaszcza, że jak już dziś wiemy i jak domyślano się już we wrześniu 1938 r. – Praga gotowa była pójść na daleko idące ustępstwa, doskonale bowiem do rozumu Czechów trafiał argument, że za interes trzeba zapłacić. No, ale interesy to nie z nami, nawet nasze własne…

I to też okazało się już po Monachium i Zaolziu. Beck uwierzył bowiem, że teraz jest jego czas, kwestią czeską lekceważył już w ogóle, uważając za zamkniętą, chciał jednak przypomnieć, że jest przecież najwybitniejszym dyplomatą największego mocarstwa środkowoeuropejskiego i teraz to On gra pierwsze skrzypce. W ten właśnie sposób władowaliśmy się w trójkąt węgiersko-słowacko-rumuński. Oczywiście w najmniejszym nawet stopniu nie rozpoznając możliwych zysków i strat. Że bowiem literalnie nikt w Środkowej Europie nie był zainteresowany Huśtawką Pana Becka – to oczywiście constans, równie tradycyjnie w polityce Warszawy ignorowany. W tamtym okresie – w październiku i listopadzie 1938 r. Beck dodatkowo postarał się, by dużo stracić i niczego nie zarobić (poza garstką kamieni, o czym niżej…).

Lengyel, Magyar… – de mi a szàndèk?

Nikt nigdy nie potrafił wyjaśnić po co właściwie Polsce była ta wspólna granica z Węgrami. Tzn. cień racjonalności ma tylko ukuty już nieco post-factum argument o zabezpieczaniu się w ten sposób przed ukrainizacją Zakarpacia. Jak to ostatecznie zresztą wyszło – jeszcze zobaczymy. Wszystkie jednak inne „uzasadnienia” miały raczej charakter ideologiczny, historyczny i… uczuciowy, przede wszystkim odwołując do „odwiecznej przyjaźni polsko-węgierskiej”. I z tego też tytułu cały konstrukt ten wyjątkowo trudno w Polsce podważyć i to pomimo tego, że jest przecież… mitem. W istocie Węgrzy raczej z pewnym zakłopotaniem przyjmowali (i nadal znoszą…) okazywaną im hałaśliwie przez Polaków miłość, jasne, odwzajemniali pewne gesty, bywali mili – ale nigdy im też jakoś do głowy nie przychodziło, by pewien dwujęzyczny wierszyk miał determinować ich politykę. Pomimo bowiem telegramu Telekiego czy niedoszłej pomocy węgierskiej w 1920 r. – interesy polityczne Polski i Węgier częściej bywały po prostu nie-styczne, a sięgając w głąb przeszłości wprost rozbieżne (by wspomnieć tylko wspólne, ale przeciwstawne geopolitycznie bytowanie w obrębie monarchii Austro-Węgierskiej, w której w to właśnie Madziarzy stanowili czynnik najbardziej pro-niemiecki i szczególnie wrogi wszelkiemu trializmowi czy strukturalnemu Słowian, Polaków nie wyłączając). Kiedy więc w Budapeszcie nie obawiano się bolszewików, ani nie pilnowano swojej neutralności – z Polakami nijak nie było po drodze, mimo złudzeń Becka.

W ogóle zresztą na wyciąganie Węgier na jakieś samodzielne gry geopolityczne było już o wiele za późno, dokładnie od pamiętnej depeszy Hitlera Duce, nigdy Ci tego nie zapomnę!”. W momencie, gdy Włochy wyraziły zgodę na Anschluß okazało się, że wyrzekają się niezależnej pozycji w Europie Środkowej, poza może upragnioną strefą wpływów w Jugosławii. A to właśnie o Włochy, o ich uznaną wówczas mocarstwową pozycję mogły oprzeć się tak Austria, jak i Węgry – no i Polska, gdyby koniecznie chciała (też niekoniecznie z jakimś szczególnym długofalowym sensem, no ale zawsze, uzyskując coś na kształt tej swojej „własnej” – czy raczej włoskiej osi). Wówczas jednak Beck jeszcze spał, a Mussolini się cofnął. W regencie Horthym rosła więc świadomość, że Węgry są skazane na Niemcy.

Co jednak nie znaczyło bynajmniej, że ostrożny admirał miał zamiar ryzykować więcej niż musiał. Jego wizyta w Krakowie w 1937 r. choć pozwoliła Polakom długo wiwatować – nie przyniosła, bo nie mogła przynieść niczego politycznie istotnego. Tym bardziej więc Beck dowodził tylko swego zaślepienia, pychy każącej mu widzieć siebie w roli wielkiego lalkarza grającego głupszymi od siebie marionetkami, podczas gdy postrzegany był raczej jako Punch, ganiający po swoim pudełku. Mówiąc prościej – ani Węgry w okresie pomonachijskim nie paliły się wcale, by pędzić w stronę Przełęczy Wereckiej, ani nie były tak naiwne, by traktować zabiegi Becka jako zapłatę za przysiądnięcie na jego Huśtawce.

Przeciwnie, celem Węgrów w tamtym czasie było jedynie powtórzenie Zaolzia, tylko na większą skalę, czyli wykrojenie z Czecho-Słowacji, a następnie Słowacji terytoriów objętych madziarską irredentą. I nawet w tym zakresie nie można wskazać – na czym niby polegał urobek Polski w popieraniu takich dążeń?

…a jak sojusz – to z Rumunią!

A poparcie takie było, prowadziła je cała prorządowa prasa w Warszawie, wszem i wobec ogłaszano przez polskie służby dyplomatyczne, że oto pan Beck popiera węgierską flagę nad Koszycami i najchętniej sam by ją tam zawiesił. Ponieważ zaś ogłaszano wszędzie – to słyszano te zuchowate okrzyki także w Bratysławie i Bukareszcie. O zepsucie lat pro-polskich sympatii części ruchu ludackiego oraz zniweczenie nawet ostatnich tygodni intensywnej pracy Karola Sidora na rzecz budowy politycznej współpracy polsko-słowackiej postaraliśmy się zresztą jeszcze dodatkowo, przyjrzyjmy się jednak dokładniej jak w tamtym momencie zrażaliśmy sobie swego jedynego prawdziwego sojusznika – Rumunię.

Że Rumunia w ogóle niechętnie widziała rewanżyzm węgierski – to oczywiste, była w końcu największym beneficjentem Trianon. W tym konkretnym przypadku chodziło jednak nie tylko o nietworzenie precedensu (co Rumuni rozpoznali trafnie, w końcu bowiem po I Arbitrażu Wiedeńskim – przyszedł i II), ale także o konkret. Bukareszt nie chciał Węgrów na swoim północnym-zachodzie, nie chciał odcięcia w ten sposób od Zachodu, nie chciał dalszego rozbioru Czecho-Słowacji. A kiedy we wszystkich tych sprzeciwach się zawiódł – winą obciążył najgłośniejszego adwokata rumuńskiej porażki geopolitycznej. No, ale Pan Beck dalej wszystkich usadzał na swojej Huśtawce…

Nie miał jednak na niej Węgrów, którzy doskonale wiedzieli, że Koszyce (i Użhorod) dostali przecież nie od Polaków, ale dzięki Niemcom i Włochom. Nie miał szans na pozyskanie Rumunów, którzy jego starania odbierali wręcz wrogo (i nie bez satysfakcji za nie osobiście Beckowi „podziękowali” we wrześniu 1939 r….), na koniec zaś wreszcie sam z chybotki zepchnął Słowaków.

Niedoszły najbliższy sojusznik Polski

To znaczy nie tyle sam, co wspólnie z Węgrami, no ale przecież oni od początku mówili, że „Nem! Nem! Soha”, winna jest więc znów wyłącznie Polska. Faktycznie bowiem nie tylko nie uzyskaliśmy w tamtym podejściu tej nieszczęsnej wspólnej granicy – ale (co gorsza) fakt, że Budapeszt ostatecznie połakomił się na Użhorod i Mukaczew również miał skutki negatywne dla Polski. Oto bowiem w ten sposób załamała się orientacja węgierska wśród zakarpackich Rusinów, co oddało ich na wpływy OUN-u i rozrabiaki, ks. Antona Wołoszyna, wciągając tak Polskę, jak i Węgry w dalszy konflikt na Zakarpaciu. Faktycznie, zwieńczony w jakiś sposób 16. marca 1939 r. brataniem się WP i Honwedów na nowej granicy – kiedy już jednak było o wiele za późno na cokolwiek, poza uciekaniem tamtędy pół roku później.

Węgrzy popełnili więc ten sam błąd, co Polacy zajmujący kawałki Orawy, tylko w większej skali, za to przynajmniej dla wróbla w garści. Tymczasem w tamtych dniach, gdy ostatecznie kończyła się historia Czecho-Słowacji – optymalnym rozwiązaniem dla wszystkich zainteresowanych (oczywiście, poza Niemcami…) była niepodległa Słowacja, o półoficjalnym kondominialnym statusie, zawieszona między Polską, a Węgrami. Obszarem wpływu Budapesztu byłaby więc Ruś Zakarpacka, być może nawet można było ograniczyć roszczenia Madziarów do pogranicza, Polska zaś w takim układzie powinna dla Słowacji być opiekunem tak przed Węgrami, jak i Niemcami (też przecież wyznaczającymi swoją zonę w nowopowstającej Republice). Właśnie zagranie na Bratysławę, podtrzymanie polskiego ciążenia sidorowskiego nurtu ludactwa – zniweczyłoby w pewnym stopniu geopolityczny skutek upadku Pragi, wytworzyłoby wreszcie jakąś wspólnotę interesów (współzależność) z Węgrami, nie zraziłoby też aż tak Rumunów, co było równie ważne, ponieważ akurat sytuacji Rumunii wcale nie odbiegała tak bardzo od polskiej. Kraj ten był bowiem również poddawany naprzemiennym naciskom i prowokacjom tak niemieckim, jak zwłaszcza brytyjskim i już w roku 1939 był wymieniany na równi z Polską jako jeden z dogodnych pretekstów starcia brytyjsko-niemieckiego. A skoro tak, skoro istniała realne wspólnota – to i ten kierunek należało podtrzymywać, zamiast niweczyć. Nie byłaby to oczywiście żadna „”, porzucić należało huśtawkowe mrzonki. Zupełnie realne było jednak uzyskanie może początkowo słabej, ale przynajmniej JAKIEJŚ ALTERNATYWY dla próżni, coraz większej próżni w jaką wpadała zbeckowana Polska… A to dawałoby nam przynajmniej pewne szanse odwleczenia najgorszego.

Zamiast tego postanowiliśmy jednak dobić Czecho-Słowację, a w rezultacie ostatecznie dobiliśmy pro-polskie nastawienie Słowaków. Dokładnie w zamian za 226 km² i 4.280 mieszkańców, bo tyle właśnie zażądaliśmy od Pragi, a ostatecznie wydusiliśmy od autonomicznej już wtedy Bratysławy 1. grudnia 1938 r. Bardzo urokliwa, ale nic więcej – niż tylko kupa kamieni. Taka, której nie starczyłoby nawet na pochowanie ego Becka i jego Huśtawki…

Następnym ruchem na geopolitycznej mapie świata, ruchem już o realnym znaczeniu – była kolejna już rozmowa ministra Ribbentropa z ambasadorem Lipskim w sprawie przyłączenia Gdańska do Rzeszy i Korytarza. Zegar już bił, sztuka była niemal skończona.

Konrad Rękas

5 komentarzy

Leave a Reply