W związku z rozpoczęciem roku szkolnego, tradycyjnie już, rozgorzała na nowo debata na temat obecności lekcji religii w szkołach. Bloki artykułów na ten temat zamieściły między innymi katolicki tygodnik „Niedziela” i lewicowy tygodnik „Przegląd”. Krytycy nauczania religii w szkołach zwracali przy tym uwagę na zbyt duży, ich zdaniem, udział godzin nauczania tego przedmiotu w ogólnej licznie godzin lekcyjnych. Do tego akurat zagadnienia odnosić się nie zamierzam, uważam je bowiem za wtórne w stosunku do uzasadnienia dla zmniejszenia liczby lekcji religii, jakie przedstawiali przeciwnicy nauczania tego przedmiotu: że, mianowicie, jest to jakoby przedmiot „niepraktyczny”.
Będąc przed wielu laty uczniem, sam uczęszczałem na lekcje religii (rzymskokatolickiej) i tak też je rzeczywiście zapamiętałem: jako – parafrazując tytuły znanych książek Zenona Kosidowskiego – „opowieści biblijne” i „opowieści Ewangelistów”. Godziny te zazwyczaj przeznaczaliśmy na odrabianie lekcji z innych przedmiotów lub nadrabianie zaległości towarzyskich. Z katechety nikt sobie nic nie robił i był on osobą powszechnie wydrwiwaną. Ja sam siadałem zazwyczaj na wprost niego w pierwszej ławce i ostentacyjnie rozpościerałem mu przed twarzą gazetę, w lekturze której się następnie pogrążałem.
Niewielkie zainteresowanie lekcjami religii wynika z ich nikłej praktyczności. Nie wiem jak jest obecnie, ale w drugiej połowie lat 1990. było to przede wszystkim opowiadanie historii biblijnych i omawianie przykazań i różnych nakazów kościelnych. Historie te znaliśmy wszyscy z domu rodzinnego, z kościoła, a nawet z lekcji literatury. Nikt się tym zatem nie interesował: fascynowaliśmy się raczej wówczas kosmologią, socjobiologią i agresją NATO na Jugosławię. Jeśli lekcje religii odbywają się nadal w właśnie takiej jak wówczas formule, to faktycznie, jest to strata czasu. Słusznie zauważa bowiem publicysta wspomnianego „Przeglądu”, że trzydzieści lat obecności katolickiej katechezy w szkołach państwowych nie zastopowało dokonującego się niemal na każdym możliwym polu rozkładu katolicyzmu w naszym kraju.
Przede wszystkim wrogowie katolicyzmu, ale też niektórzy prawicowi katoliccy intelektualiści z kręgów, nazwijmy je, „socjocybernetycznych”, „neotomistycznych”, „konserwatywnych” i „racjonalistycznych” lubią w związku z tym rytualnie wybrzydzać, jaki to polski katolicyzm jest rzekomo „płytki”, „powierzchowny”, „emocjonalny”, że „wierni nie znają katolickiej teologii”, że „nie czytają encyklik” itp. itd. (czy kiedykolwiek było pod tym względem inaczej?). Receptą na te rzekome „niedostatki” miałoby być przerobienie katolickich wiernych na faktycznych profesorów teologii i etyki, ekspertów od liturgii, historii Kościoła, intelektualistów spędzających życie na drobiazgowym analizowaniu wytwarzanej przez katolicką hierarchię w rzeczywiście rekordowych ilościach kościelnej makulatury. Jakie daje to efekty, możemy przekonać się na przykładzie katolickich środowisk integrystycznych, potrafiących godzinami rozprawiać o tym, że na danej mszy monstrancję postawiono dwa centymetry za daleko na prawo lub że dany ksiądz wymawia dane słowa po łacinie ze zbyt silnym włoskim akcentem – to właśnie zrealizowana dystopia katolicyzmu „zintelektualizowanego”.
Problem wykracza zresztą daleko poza kościelne getto integrystyczne: Kościół rzymskokatolicki zaadoptował perspektywę racjonalistyczną wraz z arystotelizmem i tomizmem. W epoce nowożytnej przegrał jednak szybko i z kretesem intelektualną walkę z nauką. Kunsztowny racjonalistyczny gmach katolickiej doktryny okazał się bowiem oparty na lotnych piaskach twierdzeń nie dających się udowodnić naukowo. Na nic zdała się filozoficzna i erystyczna ekwilibrystyka katolickich apologetów: w świetle rozpropagowanej przez Kościół rzymski w Europie perspektywy racjonalistycznej, prawdziwość samej wiary chrześcijańskiej okazała się nie do udowodnienia. Kościół katolicki okazał się kolosem na glinianych nogach, niezdolnym do odparcia krytyki wykazującej nienaukowy i nieracjonalny charakter jego wierzeń.
Chrześcijaństwo ostatecznie przegrało walkę z nabierającym od XVII wieku rozpędu światopoglądem naukowym. Kościoły „pierwszej fali” Reformacji szybko przed nim skapitulowały, próbując same się „unaukowić”. Ich pastorzy przybrali świeckie stroje, a rozwój „studiów biblijnych” doprowadził do rychłego rozpadu doktryny i faktycznego obumarcia tych gałęzi chrześcijaństwa. Kościół rzymski początkowo zareagował zwiększeniem materialnej i biurokratyczno-dogmatycznej presji, po upadku zrywu faszystowskiego w wyniku klęski wojennej i zapanowaniu w Europie demoliberalizmu, również jednak się poddał i od 1965 r. podąża śladem protestantów. Innymi słowy, księża katoliccy, mając kompleksy wobec zwycięskiej nauki, sami próbują udawać naukowców i uwiarygadniać się w oczach społeczeństwa jako quasi-naukowcy. Ta „strategia mimikry” nie ma oczywiście szans powodzenia i w niemal wszystkich przypadkach kończy się blamażem Kościoła – i tak na przykład, prof. Jan Hartman z lubością demaskuje katolickich etyków próbujących wmawiać postronnym, że „wymyślone” przez Kościół prawo naturalne jest tym samym co badane przez naukę prawa natury.
Nie uważam wobec tego, by „intelektualizacja” katolicyzmu w Polsce i zamienianie szkolnej katechezy w uniwersyteckie seminaria z teologii, biblistyki lub historii Kościoła mogło jakkolwiek poprawić sytuację tej konfesji. Po pierwsze, jak wspomniałem wyżej, filozofia katolicka tworzy zamkniętą pętlę logiczną: przedstawiane przez nią „dowody” na słuszność różnych elementów katolickiej doktryny przekonujące mogą być jedynie dla tych, którzy już wcześniej uwierzyli w prawdziwość tej doktryny. Dla osoby z zewnątrz nie mają jednak żadnej wartości. Ich znaczenie może być zatem co najwyżej wewnętrzne: mogą utwierdzać wiernych w dogmatach wiary i rozwiewać różne ich wątpliwości. Po drugie jednak, dla przeciętnego człowieka jest to zbyt wysoki poziom abstrakcji, a subtelności i rozważania takie pozostają po prostu poza jego horyzontem intelektualnym. Jest to poziom abstrakcji i dogłębności odpowiedni dla studiów uniwersyteckich, podejmowanych przez tych, którzy następnie mieliby służyć za intelektualnych przewodników reszcie Kościoła.
Problemem dzisiejszego człowieka jest tymczasem brak poczucia sensu – własnego życia i świata. Stąd powszechne w zachodniej cywilizacji poczucie „zmęczenia”, „znudzenia”, „wypalenia” i „pustki”. Sensu życia i świata nie wskaże nam nauka, która odpowiada jedynie na pytania „jak?”, jednak już nie „po co?” – to drugie leży poza zakresem jej zainteresowań i możliwości. Przestała na nie odpowiadać również religia chrześcijańska, jak wspomnieliśmy, niegdyś gorączkowo a dziś już chyba tylko z rezygnacją, starająca się usprawiedliwić swoje istnienie – a to przez udawanie nauki, a to przez akcentowanie swojego wymiaru „doczesnego” (funkcja cywilizacjotwórcza, działania dobroczynne itp.). Odpowiedzi szukano również na gruncie ideologii, niektóre spośród nich jednak zostały zniszczone siłą (nacjonalizm), inne negatywnie zweryfikowane przez historię (marksizm), jeszcze inne zaś rozpadły się pod własnym ciężarem (liberalizm), wyradzając się w formuły negujące jakiekolwiek kategorie ponadjednostkowe i ponadmaterialne (postmodernizm i „biopolityka”). „Wszystko już było”. Nastało wielkie „post-”. Człowiek, jako jednostka, a nawet po prostu jako „ciało”, pozostał sam w aksjologicznej próżni.
By ją wypełnić, nie wystarczą abstrakcyjne i niedostępne dla zwykłego zjadacza chleba rozważania filozoficzne. Trzeba odpowiedzieć na elementarne pytania życia codziennego: jak powinniśmy się ubierać?; jakie są godziwe formy zarobkowania?; wedle jakich cyklów powinno toczyć się nasze życie?; czym jest rodzina i jak powinna ona wyglądać?; jak powinniśmy się odżywiać?; co robić ze zmarłymi?; jakie święta obchodzić i w jaki robić to sposób?; jakie powinności mamy wobec innych i wobec władzy?; jak powinny wyglądać relacje między mężczyznami i kobietami?; jaki role w społeczeństwie powinny spełniać poszczególne płcie?; do czego człowiek zobowiązany jest za życia?; do czego zobowiązane są zbiorowości ludzkie?; jakie postępki są naganne i dlaczego ich unikać? itd. Odpowiedzi na te wszystkie i mnóstwo podobnych pytań organizują i strukturyzują nasze życie codzienne. Porządkują je i ramifikują. Wskazują jego cel i nadają mu sens i znaczenie.
Przekładając to na poziom religii katolickiej i odnosząc do kwestii szkolnej katechezy, należałoby skoncentrować się na zagadnieniach choćby takich jak: jakie są standardy przyzwoitości stroju i dlaczego należy ich przestrzegać?; czym jest katolickie małżeństwo i jakie powinności mają wobec siebie małżonkowie?; czym jest czystość płciowa i co prowadzi do jej zbrukania?; czym jest w chrześcijaństwie rodzicielstwo?; czym jest lichwa i dlaczego jest potępiana?; jakie są zasady godziwego zarobkowania?; jakie jest katolickie rozumienie pracy?; jak obchodzić poszczególne katolickie święta i co się w ich ramach świętuje?; jaki, kiedy, o co i dlaczego się modlić?; jak powinien wyglądać ślub i wesele?; czym jest i jak powinien wyglądać katolicki pogrzeb? itd. Uzyskanie odpowiedzi na te wszystkie pytania jest bardzo ważne dla uporządkowania życia katolickich wiernych wedle standardów tej religii i przepełnienia tego życia chrześcijańskim sensem. Czyni to, potencjalnie, szkolną katechezę jednym z najważniejszych i najbardziej praktycznych przedmiotów szkolnych.
Nader często widać, że niedouczenie w tych kwestiach daje dużo bardziej żałosne skutki, jeśli chodzi o bieżące funkcjonowanie Kościoła, niż fetyszyzowany przez wielu rzekomy niedorozwój intelektualizmu. Oto bowiem mamy również w naszym kraju kilku znanych katolickich kapłanów i nieprzeliczone rzesze katolickich wiernych wyznających równocześnie wiarę w dolara, „wolny rynek” i cywilizację „giełdy i kantoru” – to ci wszyscy „wolnościowcy”, sieroty po Reaganie i Thatcher, nauczanie społeczne swojego własnego Kościoła mający za „pobożny socjalizm”. Oto bowiem pewien konserwatywny profesor, autor zresztą kilku dzieł również na temat katolickiej teologii politycznej, małżonków stosujących katolickie podejście do rodzicielstwa nazywa „bydłem rozpłodowym” i regularnie obraża matki wielodzietne. Oto mamy już chyba powszechną w naszym kraju praktykę mieszkania ze sobą niespokrewnionych ani nie spowinowaconych osób odmiennej płci, jak również mieszkanie ze sobą przez pary bez ślubu, oraz akceptujących to katolickich księży nawiedzających takie gospodarstwa z kolędą. Oto mamy zupełny już zanik katolickich kanonów stroju, co skutkuje, że katolika od niekatolika nie sposób już dziś odróżnić po wyglądzie zewnętrznym.
Cała ta postępująca lawinowo ruina społecznego wymiaru katolicyzmu, skutkuje jego dezorganizacją i zanikiem jako religii, redukuje się on bowiem do „religii bezobjawowej”. Religia jest zawsze fenomenem społecznym, czym różni się od będącej fenomenem osobistym wiary. Katolicyzm niewątpliwie w przypadkach wielu osób nadal pozostaje szczerą, głęboką i nawet niekiedy gorącą wiarą, przestaje jednak istnieć jako religia. Pustkę po nim wypełnia liberalna i popkultura i postmodernistyczna ideologia, dostarczające człowiekowi dzisiejszego Zachodu wzorców jak żyć i odpowiadające na fundamentalne pytanie „po co żyć?”. Również Polacy właśnie z jankeskiej popkultury (zachodnia Europa wytwarza przede wszystkim kulturę elitarną, o dużo mniejszym, a w każdym razie bardziej pośrednim, wpływie na społeczeństwo) czerpią wzorce strojów, spędzania wolnego czasu, zachowań towarzyskich i seksualnych, rodziny i rodzicielstwa, kanony estetyczne itp. Atrofia dzisiejszego społeczeństwa, jego permisywizm, hedonizm i utylitaryzm to spełnienie ideałów jankeskiej popkultury rodem z MTV i Hollywood. Poważniejsze dewiacje w rodzaju etnicznej miksofilii, feminizmu, nienaturalnych modeli seksualnych, feminizacji mężczyzn, cyfrozy, to kolejne etapy tego rozkładu – nadchodzące wraz z materializującym się na naszych oczach paradygmatem postmodernistycznym.
Tym, czego brakuje dzisiejszemu katolicyzmowi jest katecheza i kaznodziejstwo rozumiane jako udzielanie odpowiedzi na pytania „jak na co dzień być katolikiem?”oraz „jaki jest sens poszczególnych elementów mających tworzyć katolicką codzienność?”. Tomasz z Akwinu, Robert Bellarmin i dokumenty soborowe to wobec tych pytań poziom „meta”. Gdy słucham czasem w internecie wypowiedzi kaznodziejów muzułmańskich, znajduję w nich odpowiedzi na takie właśnie pytania: jak być na co dzień muzułmaninem i jaki jest sens poszczególnych elementów składających się na muzułmańską codzienność – dlaczego muzułmanki zakrywają włosy? jaką rolę pełnią w islamie dobre uczynki? czym jest muzułmański post oraz dlaczego i kiedy muzułmanie poszczą? jak wyglądają islamskie obrzędy pogrzebowe? Pytania takie dotyczą spraw podstawowych, więc i odpowiedzi są na ogół proste, jednoznaczne i dla każdego zrozumiałe. Wiadomo, co jest dobre, a co złe. Jak żyć i dlaczego właśnie w taki sposób. Tą drogą islam tworzy własną cywilizację, a muzułmanina można poznać po tym, jak żyje. Islam mówi swoim wiernym jak żyć i wyjaśnia jaki sens ma ich życie i ich uczynki.
Znaczenie kaznodziejstwa unaocznia też przykład USA; jankeski neoprotestantyzm, wyrastający z trzeciej i kolejnych fal Reformacji, to jedyny dziś w gruncie rzeczy żywy duchowo nurt chrześcijaństwa. Wyrastający z tradycji mistyków-kaznodziejów i pastorów-katechetów, w latach 1980. wydał imponujący politycznie plon w postaci „chrześcijańskiej prawicy”opierającej swe znaczenie na „teleewangelistach” – kaznodziejach wykorzystujących zdobycze telekomunikacji, by objaśniać jankesowi świat i mówić mu, jak ma żyć, oraz jaki jest sens historii. Wzrastającym w siłę po II wojnie światowej teleewangelistom ulec musieli nawet starający się w latach 1940-1990 odgrywać w jankeskim społeczeństwie podobną rolę psychoanalitycy. W logice tej pozostaje też fenomen „coachingu”, który w ostatnich dziesięcioleciach zastąpił skompromitowaną naukowo psychoanalizę.
Oczywiście, religia to nie tylko dydaktyka dotycząca życia codziennego: w przypadku jankeskiego neoprotestantyzmu, tych wszystkich (głównie zielonoświątkowych i uświęceniowych) „kościołów wysokiego napięcia”, znaczenie ma też niewątpliwy powrót mitu i sacrum, w „starych” Kościołach chrześcijańskich przysypanego kurzem racjonalistycznej spekulacji i doktrynalno-jurydycznego formalizmu. Wydaje się, że między innymi połączeniu praktycznego wymiaru swojego nauczania z mistycyzmem nabożeństw i „napełnionego duchem” człowieka, jankeski neoprotestantyzm zawdzięcza oszałamiające sukcesy swojego prozelityzmu w ostatnich dwóch dziesięcioleciach – dokonywane między innymi w pozaeuropejskich krajach historycznie katolickich. Jankesi to naród indywidualnych mistyków, mistyków-jednostek, gdy tymczasem islamska umma to wspólnota poddanych Bogu, duchowy wymiar rzeczywistości odnajdujących w modlitwie i pobożnym życiu codziennym. To dwie dziś żywe duchowo cywilizacje religijne, wyrastające z tradycji abrahamicznej.
O przyszłości naszego kraju zadecyduje ten paradygmat cywilizacyjny, który określał będzie naszą codzienność i uczyni nas otwartymi na Absolut. Dziś, naszą codzienność określa liberalna jankeska popkultura i, w coraz większym stopniu, postmodernistyczna zachodnia ideologia, które zamykają nas w jaskini materializmu i indywidualizmu. Nieoświetlane blaskiem Prawdy, nasza cywilizacja i nasza rasa obumierają. Nie wiem, czy katolicyzm będzie w stanie temu rozkładowi zapobiec. Na pewno Kościół ma ku temu obecnie w Polsce stosowne narzędzia formalne. Pytaniem na inną dyskusję jest, czy jego własna doktryna religijna odpowiada wymogom takiego odrodzenia. Nie ulega jednak wątpliwości, że jeśli jakakolwiek religia miałaby zagospodarować pustkę wypełnianą obecnie przez jankeską popkulturę i zachodni postmodernizm, nieodzowne będą dla niej katechizacja i kaznodziejstwo, za pośrednictwem których nauczałaby o życiowym i społecznym wymiarze swojej nauki, oraz mówiła zagubionemu w nihilizmie i „znudzonemu” tym że „wszystko już przecież było” i „nic nie ma sensu” człowiekowi Zachodu, że jego życie ma sens i cel, że świat mają sens i cel, oraz w imię czego warto żyć.
Ronald Lasecki
4 komentarze