Ronald Lasecki: Powstanie Warszawskie – ostatnia polska wojna ludowa?

„Przeklnie rozum po tysiąckroć Powstanie, serce ujrzy po tysiąckroć je w glorii”
(Edmund Osmańczyk)

 

Niesłusznie zapomniana jest dziś praca „Warszawa 1944. Powstanie” autorstwa francuskiego historyka żydowskiego pochodzenia Jeana-Françoisa Steinera (ja sam znalazłem ją przypadkowo na jarmarku na warszawskiej Olimpii). Książka daje już posmak narracji właściwej mającemu wkrótce nadejść postmodernizmowi, który w tym przypadku ukazuje akurat swoje najmocniejsze strony. Kosztem zaburzonej niekiedy chronologii, autor zderza ze sobą treść dokumentów i wypowiedzi uczestników lipcowych narad Komendy Głównej AK, gdzie dyskutowano kwestię wzniecenia powstania. Historia zostaje tu niejako udramatyzowana, uzyskuje walor – dziś powiedzielibyśmy – „dreszczowca politycznego”.

Warto jednak również po pracę francuskiego autora sięgnąć – zdecydowanie bardziej niż po przereklamowaną pisaninę Normana Daviesa – ze względu na zwarte tam cenne spostrzeżenie. J.-F. Steiner, starając się dociec psychologicznych i towarzyskich uwarunkowań takiego a nie innego przebiegu narad Komendy Głównej AK wskazuje na mentalną różnicę pomiędzy oficerami-rewolucjonistami a oficerami-profesjonalistami. Ci pierwsi chcą rozpętać wojnę ludową, której celem jest eksterminacja starego reżymu i jego sługusów, podczas gdy ci drudzy rozróżniają między cywilami i kombatantami oraz myślą według schematów klasycznej strategii. J.-F. Steiner jest komunistą i lewicowcem zafascynowanym fenomenem Komuny Paryskiej, opowiada się zatem po stronie oficerów-rewolucjonistów.

Na lipcowych naradach Komendy Głównej AK do powstania parli przede wszystkim wywodzący się w Legionów Polskich i związani z ruchem piłsudczykowskim Leopold Okulicki i Tadeusz Pełczyński. Sceptyczny był Janusz Bokszczanin, a także przebywający we Włoszech Władysław Anders – obydwaj karierę wojskową rozpoczynali jako oficerowie armii rosyjskiej. Wśród piłsudczyków dawnych oficerów rosyjskich nie znoszono, nie ufano im i starano się ich marginalizować w Wojsku Polskim i następnie w AK. Wziąć zatem należy pod uwagę również czynnik socjologiczno-polityczny, mianowicie rywalizację dwóch frakcji wojskowych. Dawni oficerowie austriaccy Tadeusz Komorowski i Antoni Chruściel przychylili się ostatecznie ku piłsudczykom, biorąc na siebie odpowiedzialność za ostatnią jak dotychczas polską „wojnę ludową”.

Opracowanie J.-F. Steinera pokazuje nam również obecny na naradach KG AK konflikt kultur myślenia. T. Komorowski próbuje dokonywać analizy w oparciu o stosunek sił i prognozy nadejścia Rosjan. L. Okulicki szantażuje go wówczas moralnie, powołując się na przykład gen. Jana Skrzyneckiego, który przeszedł do historii jako unikający walki z Rosjanami w 1831 r. i oskarżony następnie z tego powodu przez romantyków o zaprzepaszczenie szans Powstania Listopadowego. Z kolei T. Pełczyński powiedzieć miał, że każde zadanie da się wykonać, jeśli tylko chce się je wykonać. Ukryta za tymi słowami myśl wskazywała, że jeśli powstanie nie osiągnie swoich celów, to tylko dlatego że Bór-Komorowski okaże się „nowym Skrzyneckim”. W dyskusjach treści strategiczne zdominowane więc zostały przez treści literacko-historyczne.

Kolejny element na jaki wskazuje J.-F. Steiner to chęć rewanżu oficerów sanacyjnych splamionych klęską wojny obronnej 1939. Jak wskazuje w swoim doskonałym opracowaniu „Wojsko II Rzeczypospolitej” Lech Wyszczelski, reżym piłsudczykowski szykował się do ofensywnej wojny przeciw Rosji, zaniedbał zaś zupełnie przygotowania do defensywnej wojny przeciw Niemcom. Przypomina się tu znana prawda, że „generałowie przygotowują się zawsze do wojny, która już była”. Parafrazując słowa Talleyranda można by jednak powiedzieć, że oficerowie Wojska Polskiego tworzący w czasie okupacji Komendę Główną AK z Września ’39 „sporo zapomnieli i nic się nie nauczyli”. Między innymi tego, że Rosja gotowa jest w imię własnej ekspansji zadać Polakom cios w plecy, zaś uwielbiani przez Polaków „sojusznicy” z Zachodu też dbają jedynie o swoje interesy, Polakami się zbytnio nie przejmując.

Nie tylko w analizie francuskiego historyka pojawia się motyw nabrzmiewania wśród ludu i w szeregach AK powstańczego napięcia. J-F. Steiner postrzega je w komunistycznym kluczu ludowej rewolty przeciwko „faszystom”. Nastroje takie starały się rozniecać sterowane przez Moskwę komunistyczne ośrodki propagandowe. Pojawia się tu jednak kolejne pole, na jakim zderzył się światopogląd zawodowych oficerów i konspiratorów-rewolucjonistów z ruchu piłsudczykowskiego. Dla rewolucjonisty-zwolennika wojny ludowej nastroje ulicy są wszystkim. Oficer-rewolucjonista ma przecież jedynie organizować realizację aspiracji niepodległościowych ludu. Musi zatem dostosowywać swoje działanie do nastrojów ulicy – jeśli te są wystarczająco rewolucyjne, lub generować terror reżymu który chce obalić – jeśli lud jest wobec reżymu nazbyt konformistyczny.

Autorzy Powstania Warszawskiego stosowali niejako obydwie te strategie. Wobec przeciwników  wzniecenia walki wytoczono argument powszechnych jakoby nastrojów powstańczych wśród członków AK i mieszkańców Warszawy. Następnie, wedle rozkazu A. Chruściela, powstańcy wmieszali się w tłum ukrywając broń i biało-czerwone opaski AK, by następnie w Godzinę W spośród tłumu cywilów zaatakować znienacka Niemców. Ci zareagowali oczywiście w łatwy w tej sytuacji do przewidzenia sposób: przez kolejne 63 dni strzelali do każdego Polaka, niezależnie od swoich zamiarów eksterminacyjnych, mając prawo obawiać się że każdy napotkany cywil – również kobieta lub dziecko – może okazać się bojownikiem AK. Przywołać można tu poświęcone Komunie Paryża słowa Władysława Broniewskiego „Do broni ludu roboczy, dzieci, kobiety, starcy”.

W sierpniu 1944 r. lud Warszawy nie chwycił za broń, bo jej nie miał. Dowódców powstania niezbyt to interesowało; A. Chruścielowi przypisuje się słowa, które ten miał wypowiedzieć na jednej z odpraw: „Musicie sobie zdobyć broń, idąc nawet z kijami i pałkami, a ci, którzy są do tego niezdolni, pójdą pod sąd”. Jerzy Kirchmayer w swojej książce „Powstanie Warszawskie” szacuje, że broń palną miało 4-5% powstańców. Kwestia przebiła się nawet do powstańczej twórczości literackiej, by wspomnieć wiersz entuzjastycznego wobec walki Zbigniewa Jasińskiego „Żądamy amunicji”i tomik bardziej sceptycznej Anny Świrczyńskiej „Budowałam barykadę” („Generale, chodźmy gołymi pięściami zdobywać karabiny maszynowe i armaty”).

Oficerowie typu rewolucyjnego nie przejmują jednak zbytnio ofiarami. Duże straty wśród ludności cywilnej są elementem bilansu strategicznego każdej wojny ludowej, by wspomnieć jedynie ostatnie starcia w Strefie Gazy i albańskie powstanie w Kosowie w 1999 r. W wojnie ludowej przewaga materialna reżymu ma być równoważona przez przewagę liczebną ludu i jego gotowość na większe straty. Oficerowie rewolucyjni nie walczą zaś o wymierne cele strategiczne, nie dokonują więc bilansu korzyści i strat materialnych. Oficer-rewolucjonista walczy o cele moralne, mające charakter absolutny, w świetle których trudno liczyć się z ludzkim życiem. Przywoływany już Zbigniew Jasiński wypowiedział słowa „Niechby całe miasto spłonęło”, cytowane później w przygotowanych na polecenie Lecha Kaczyńskiego plakatach z okazji 60. rocznicy wybuchu Powstania,

Teoria wojny ludowej ma w polskiej myśli strategicznej długą tradycję, przypomnianą przez Lecha Wyszczelskiego w jego pracy „Polska myśl wojskowa”. Wśród prekursorów wymienia się tam Tadeusza Kościuszkę, jako autora niezwykle popularnej w swoim czasie pracy „Czy Polacy mogą wybić się na niepodległość?”. T. Kościuszko dokonał w niej uogólnienia wniosków z bitwy pod Racławicami, wskazując na trzy warunki zwycięstwa: chłopa jako żołnierza, kosę jako broń i zapał powstańców jako element morale. Powszechność powstania i niepodległościowy entuzjazm walczących były również głównymi atutami strategicznymi wskazanymi przez Józefa Bema w pracy „O powstaniu narodowym w Polsce” (1848) i Henryka Kamieńskiego w pracy „Wojna ludowa” (1866). Obydwaj ci autorzy, podobnie jak T. Kościuszko, konsekwentnie bagatelizowali czynniki uzbrojenia, przeszkolenia i zorganizowania powstańców.

Spadkobiercami polskiej tradycji insurekcyjnej, łączącej koncepcje wojny ludowej i rewolucji, byli stojący za Powstaniem Warszawskim piłsudczycy. Autorzy powstania zaufali brawurze i wytrwałości młodych, sprawnych, inteligentnych powstańców, zmobilizowanych „zemstą na wroga”, mających inwencją i bohaterstwem wyrównywać niemiecką przewagę materialną. Rachuby te w znacznej mierze się sprawdziły, ale też atuty strony powstańczej nie przeważyły atutów profesjonalnej armii niemieckiej. W 1944 r. butelka z benzyną nie wystarczyła na niemieckie czołgi i gniazda karabinów maszynowych, tak jak w XIX wieku drągi, cepy, kosy na sztorc i dwururki wzbogacone niepodległościowym entuzjazmem nie wystarczyły przeciw profesjonalnym rosyjskim i niekiedy też austriackim armiom. Polscy insurekcjoniści niczego nie nauczyli się z historii własnego kraju.

Najbardziej dotkliwym kosztem wojny ludowej są oczywiście ofiary cywilne. W Powstaniu Warszawskim było ich 200 000 wobec 18 000 samych poległych powstańców spośród wszystkich 50 000 bojowników AK w Warszawie. Znaczy to, że na jednego poległego powstańca przypadło dwudziestu zabitych cywilów – zastrzelonych na podwórku kamienicy, zasypanych w piwnicy, poćwiartowanych przez bomby i odłamki. Powstańcy, sami ginąc, niezbyt się tymi ofiarami przejmowali. Gdy ponieśli pierwsze klęski na Ochocie, po prostu opuścili tę dzielnicę. Dalsze jej losy niezbyt pasują do heroicznej legendy Powstania: dziewczęta masowo gwałcone i mordowane na „Zieleniaku”, planowa eksterminacja lokatorów kolejnych kamienic przez żołnierzy RONA, śmierć cywilów w piwnicach do których żołnierze Bronisława Kamińskiego wrzucali granaty. A zdarzały się też epizody jeszcze bardziej hańbiące, o czym wspomniał w opowiadaniu „Buty” Jan Józef Szczepański.

Na tle rzezi Ochoty i Woli szczególnie brzmią słowa A. Chruściela wypowiedziane na sztabowej naradzie 28. września: „Odnośnie projektu całkowitej ewakuacji ludności cywilnej z miasta, wydaje się że wpłynie to ujemnie na psychologię żołnierza (…). Dzisiaj żołnierz wie, że walcząc jednocześnie broni i ludności cywilnej stolicy”. Na Ochocie i Woli powstańcy cywilów swojego miasta a nawet swoich kobiet nie obronili. Zarządzony przez A. Chruściela szturm Domu Akademickiego na placu Narutowicza z 1. sierpnia zakończył się niemal po chwili wystrzelaniem przez Niemców posłanej do walki garstki nieuzbrojonej młodzieży.

Dowódca Powstania Warszawskiego miał w ogóle bardzo lekki stosunek do życia swoich podkomendnych – czym skądinąd ustępował swoim niemieckim przeciwnikom, gdyż Niemcy życie swoich akurat oszczędzali. Jan Nowak-Jeziorański zamieszcza w „Kurierze z Warszawy” wspomnienie, gdy towarzyszył A. Chruścielowi w próbie ewakuacji Starówki. Gdy natarcie zatrzymało się, pomimo wysadzenia przez grupę dziewcząt dziury w murze, w następstwie regularnego ostrzału tego wyłomu przez niemieckie granatniki, zameldował o tym A. Chruściel dowódca plutonu. „Spokojny dotychczas <<Monter>> podnosi głos: – Wykonać rozkaz. – Rozkaz, panie pułkowniku – odpowiada głucho <<Janusz>>”. Po chwili wraca ciężko ranny, by zameldować o zmasakrowaniu przez niemiecki granatnik złożonego głównie z dziewcząt oddziału.

Wspominając o dziewczętach, nie sposób też pominąć lekkiego szafowania przez powstańców życiem garnących się do walki dzieci. Na ulicy Podwale do dziś straszy pomnik Małego Powstańca. W propagandzie Muzeum Powstania Warszawskiego co i rusz powiela się zdjęcie Różyczki Goździewskiej – ośmioletniej sanitariuszki w jednym ze szpitali polowych. Każda wojna ludowa ma swoich „Gavroche’ów”. Na słynnym obrazie Eugene’a Delacroix „Wolność wiodąca lud na barykady” centralne miejsce zajmują kobieta ze sztandarem narodowym i karabinem oraz chłopiec z dwoma pistoletami. Bohater ludowy i literacki nie może być oficerem, a co najwyżej szeregowcem lub partyzantem. Autorzy Powstania Warszawskiego myśleli zaś kategoriami literackimi i wojny ludowej.

Zawodowi oficerowie uformowani w tradycji regularnej armii działają w oparciu o strategiczną kalkulację, wierząc że to oni a nie podatny na histerię i porwany ulotnymi emocjami uliczny tłum mają rację. Jak widzimy na przykładzie A. Chruściela, myślenie takie może wyrodzić się w twardogłowy dogmatyzm, całkowicie lekceważący czynniki i koszty pozawojskowe – oficer przesuwa wtedy po prostu na mapie pionki plutonów i kompanii, w przypadku Powstania Warszawskiego będące zresztą takimi głównie z nazwy, bo szczątkowo jedynie wyposażone w broń i amunicję, przy tym będące w niepełnym stanie, mające w składzie również dzieci i kobiety.

Jedynie wychowaniem w insurekcyjnej tradycji wojny ludowej da się dziś wytłumaczyć, że dowódcy Powstania Warszawskiego uwierzyli w „visy na tygrysy” i improwizowane barykady wobec stukasów, bomb, miotaczy płomieni i „goliatów”. Wychowanie w piłsudczykowskiej tradycji powstańczej pozwoliło dowódcom Powstania Warszawskiego wierzyć, że trenowana na wycieczkach podmiejskich młodzież, wspomagana przez kobiety i ludność cywilną, może dać radę liczącemu sobie 50 000 zawodowych i uzbrojonych w najlepszą wówczas broń żołnierzy niemieckiego garnizonu Warszawy.

Mamy więc pewien racjonalistyczny automatyzm oficerów, których analiza ogranicza się jednak nazbyt często do pola jedynie wojskowego, lub w ogóle przyjmuje charakter czysto abstrakcyjny – żonglowania niekiedy nieistniejącymi w rzeczywistości bytami. Mamy przykład całej tradycji armii rosyjskiej, gdzieś od wojny krymskiej po pierwszą wojnę czeczeńską, w której żołnierz był tylko pionkiem przesuwanym na szachownicy. Mamy też jednak oficerów-mężów stanu, sięgających poziomu myślenia polistrategicznego – poziomu strategii państwowej. Był takim Charles de Gaulle. Był jednak również Władysław Anders, który, niczym Mojżesz, wywiódłszy swych żołnierzy z radzieckiego „domu niewoli”, życie ich cenił i po posłaniu ich do szturmu na Monte Cassino, całą noc bił się z myślami i sumieniem.

Tenże W. Anders był autorem prywatnej notatki, będącej druzgocącą krytyką Powstania Warszawskiego: „(…) sam fakt powstania w Warszawie uważam za zbrodnię. (…) Kilkaset tysięcy zabitych, doszczętnie zniszczona Warszawa, straszliwe cierpienia całej ludności, zniszczony dorobek kultury kilku wieków i wreszcie całkowite zniszczenie ośrodka oporu narodowego, co dziś szalenie ułatwia zadanie sowietyzacji Polaków”.

Z drugiej strony mamy wypowiedzi Andrzeja Dudy i innych polityków PiS, że „całościowy bilans (Powstania) jest dodatni”, że „warto było”, że „Powstanie było wielką szkołą charakterów” i że „zwyciężyło”. Insurekcja, której autorzy ulegają własnym urojeniom i nastrojom ulicy, jako „szkoła charakteru” służyć może jedynie bardzo źle. Jak i cała interpretacja tego nieszczęsnego zrywu, dokonywana przez rządzących dziś ideowych i politycznych spadkobierców ruchu piłsudczykowskiego.

Jeśli Powstanie Warszawskie ma nas dziś rzeczywiście czegoś uczyć, to że nurt ten, w takim stopniu w jakim stanowi on kolejną odsłonę polskiej tradycji insurekcyjnej, należy pogrzebać, a zainfekowany tą tradycją naród z insurekcyjnej choroby uleczyć. Tak, by Powstanie Warszawskie pozostało ostatnim w historii naszego kraju tego rodzaju błędem – ostatnim epizodem z dziejów głupoty w Polsce.

Ronald Lasecki

3 komentarze

Leave a Reply