Tomasz Wiśniewski: Fragmenty leśne, myśli barbarzyńskie

Teraźniejszość, ba, cały mierzalny czas, w istocie jest tylko cierniem czy drzazgą wbitą w święte ciało wieczności. W drzazgę tę mogą być wbite drzazgi kolejne, jak również inne drzazgi mogą w innych miejscach kaleczyć ciało wieczności. Czy to nie drzazgi z rozłupanego krzyża?

Uciekłem z „domu”, tego betonowego ula, mrowiska. Problem z zamieszkującymi go ludźmi nie polega na tym, że są oni próżni, wypchani czy wydrążeni, ale wyrąbani – odcięci od korzeni, przez co usychają i nawet pasożyty trzymają się od nich z daleka. Chciałem biec do lasu. Ale czy dziś znalazłbym gdzieś las, taki prawdziwy? Dobiegłem tylko do rachitycznego skrawka zieleni, wciśniętego między śmierdzący strumyk odprowadzający ścieki i nieodremontowaną osiedlową uliczkę. Nie miałem gdzie wędrować, pływać między liśćmi, obejmować pieni, wieszać się gałęzi. Popsułbym eksponaty! Mogłem tylko nerwowo się kręcić, rzucać okiem na wszystkie strony, czy aby nie zbliżają się jacyś ludzie swoimi krokami pożerający moją prywatność, moje królestwo. Woda szumiała w betonowym łożysku, o nie też obijały się moje myśli. W pewnym momencie coś trzasnęło, to w górze konar urwał się i upadł. Gdzieś na tym drzewie siedział zawstydzony ptak. Głupi ptaku!

Wyciąłem w wieczności swoje poletko. Zaraz pomyślałem o innych, którzy przede mną robili to samo. Podziwiam ich i im zazdroszczę. Oni robili to z życiem, naprawdę razem z nim, a ja robię to już po życiu. Mistyk w stanie martwym. Będziemy śpiewać. Pierwsze zwrotki już zostały wypowiedziane, mogę nieśmiało dodawać swoje. Oby następcy nie odrzucili ich, oby zechcieli kontynuować dzieło skażone moim uczestnictwem.

Jestem tu, „tu” jest we mnie – nie mogę być wszędzie, ale mam w głowie wszystkie narody. Dzielę ich bóle, ich historie, emocje i interesy. Prywatnie poznosiłem granice między nimi, bo jako jedyny dysponent ich podmiotowości nie potrzebuję krajać swojego ciała. Niektóre w końcu zginą, jeszcze niejeden raz zrzucę starą skórę i przybiorę nową. Narody, twórzcie swoją historię, póki myślę! Cieszcie się możliwością wypełnienia treścią niewydanego jeszcze atlasu. Mam wiele nerwów, a wy wiele kłopotów. Nie musicie ich uśmierzać, a mnie zamieniać w martwą kłodę. Prosiłbym nawet o przywrócenie zaginionych kontynentów.

Barbarzyńcy? Gdzie? Tak naprawdę to wszyscy lgniemy do cmentarza, jakim jest cywilizacja. Nasza niższość, nasze barbarzyństwo polegają tylko na tym, że jeszcze żyjemy. Cywilizacja to lśniące nagrobki martwych bohaterów. Póki żyjemy, nie będziemy bohaterami, nie będziemy mieć nagrobków. A jeśli po nas nie przyjdą kolejni nasi, to nie będziemy niczym. Mogą przyjść inni barbarzyńcy, przyciągnie ich inna cywilizacja. To etykiety zużyte aż do obrzydzenia.

Zbierzmy się kiedyś wszyscy i pobiegnijmy, każdy ze słowami swojego ulubionego literata na ustach. Wykrzyczmy je głośno, krzyczmy na siebie, do siebie, o sobie. Czy ktoś nas usłyszy? Czy zrobimy tak tylko po to, żeby sprawdzić dźwiękoszczelność naszych izolatek?

Tak naprawdę jestem sam, ale opluwam siebie za tę samotność, bo to żadna samotność, skoro wciąż natykam się na innych. Łatwo mogę wskazać jej winowajców i wciąż wytykam ich sobie w sercu, ale na szczęście nikt o tym nie wie, choć wielu czuje to samo i wciąż próbuje zdmuchnąć ten cholerny wiatrak. Nie doczekamy zmiany na lepsze do kolejnej rewolucji energetycznej. Wtedy nasze podmuchy przestaną napędzać naszych winowajców.

Nawet jeśli jesteśmy sami, to pozostają nam drzewa. Ilu już ludzi one widziały? Ile zwierząt po nich skakało? Kto na nie nie sikał? Proponuję kopać aż do korzeni, żeby przekonać się, ile cierpliwości jest konieczne do życia. Warto też wspiąć się na czubek drzewa, żeby dowiedzieć się, po jakim czasie można uzyskać wartościową perspektywę. Można też skoczyć – co wtedy sobie uświadomimy?
Na szczęście każde drzewo skończy jako książka.

Słuchajmy śpiewu przegranych, bo tylko oni w pokorny sposób przygotują nas na nasz przyszły los. Nie mówmy o konkretach, bo jednak implikują one partykularne zwycięstwa. Tylko porażka anonimowa, ochotnicza, celowa, jest porażką metatotalną – zwycięstwem nad zwycięstwem.

A wieśniacy wciąż maszerują – żwawo, żwawo, żwawo! Co to za wojsko, które ich zmobilizowało? Zbankrutowane bożki płodności znów wysypują zboże na tory. Jeśli gdzieniegdzie kradnie się z wagonów węgiel, to czemu to zboże zalega nie niepokojone? Demokracja, oto jej zastępy. Totalna iluminacja następstwem wrzucenia kartki do urny. Demokracja, oto jej zastępy. Szeregi niktów na służbie niczego. Ich głosy nie przywrócą życia prawdzie, nie przykryją nawet – jako listek figowy – jej sprofanowanego grobu. Kule dum-dum w kolana podtrzymujących ją Atlasów! Czy ktoś pamięta dinozaury?

Od kultu do kultury. Kogo jutro będą obnosić jako „Istotę Najwyższą” – najwyższą z racji wepchnięcia jej na tę kupę równoprawnego gnoju? Racjonaliści, którzy układają puzzle z chuci motłochu. Jeszcze je zgeometryzują, zmieszają kolory i otrzymają wzór suwerennego ludu. On to ma prawo decydować o tym, co będzie prawem, jakim prawom sam będzie podlegał. Samolot dla każdego, lasy brzozowe dobrem narodowym! Nawet jeśli wszyscy by spadli i obrócili się w popioły, to niestety odrodziliby się z nich niczym feniks.

Biegnę dalej, do czarodziejek spod słońca. Ale nie mam prawa im ufać, ponieważ noszą okulary przeciwsłoneczne. Ujednolica je to i nawet stają się przez to reprezentantkami typu, ale ja uznaję ten typ za pedalski. Boję się androgynów, ponieważ są zbyt doskonałe. Kolejny powód do zazdrości. A księżyc to tylko odbicie. Może kiedyś zasłużę na własną gwiazdę z zamieszkującym ją czarnym smokiem. Jest o co się starać.

Przypomniałem sobie o kierunkach: Wschód-Zachód, jakie to ważne. Liczą się tylko jako jedna oś. Nie oszukacie słońca, które pokonuje tę drogę w stałym kierunku, rano wschodząc a wieczorem zachodząc. To ono określiło moje wartościowania w tej kwestii. Jestem mu wdzięczny za cyprysy, księżyce, pari i piżmo, za bejty, gaz

ale, kasydy i izafety, ponieważ wiem, z której strony do mnie przybyły. Nie poddam się szemranym sierotom po Atlantydzie. Ta rewolucja tuczy własne dzieci – wiadomo, w jakim celu. Nie dość jej kogutów, ale telluryczne krety mogą okazać się niemożliwe do pobicia.

Ktoś kiedyś porównał się do drzewa i jego zieloności, ale dzisiaj tajemnicą poliszynela jest, że ta zieleń to tylko tania farba. Drzewo jest eksponatem w ogrodzie dendrologicznym postcywilizacji i rośnie tylko dzięki sterydom. Nie chciejmy wiedzieć, z czego są one produkowane. Wycinka drzew straciła swój sens, a ich pokazywanie turystom jest naprawdę bardziej opłacalne. Dopóki nie zapanuje moda na inne rozrywki. Potrzeby konsumentów wciąż się rozrastają.

Czyjeś „Ja” zaraz tu eksploduje, ale mojego „Ja” to nie obchodzi. Będzie dobrze bawić się w nowopowstałym kraterze.

Niezdolność do całości, lęk przed całością. Przed objęciem jej, przed objęciem przez nią. Drzewa idą na przemiał, korzenie na wystawy. Moje nerwy zostały poskręcane na wzór świecących łańcuszków. Świeci noga, świeci ucho, świeci łokieć. Nie mam już ciała, nie ma już mnie, moja dusza nie ma się gdzie podziać. Uśmiecha się ona lekko z odbicia na ekranie laptopa. Jedyne zachowane całości to siekące nas kule.

Maurowie znowu na horyzoncie! Wciąż okupują wiele wysepek. Są przewrotnymi forpocztami Babilonu. Bezczelnie na nim żerują, tam więc gdzie napotkamy się na ich targowisko, możemy liczyć na utajoną obecność Złego. Maurowie to sprytni gracze, wprawieni w sztuce przekupstwa. Dzięki temu opasali swoją siecią wszystkie raje od Florydy do Abisynii. Są jakby potopem, ale dziwnym trafem to dopiero klęski z nimi przychodzące objawiają nam wartość niewinności. Nie mamy czego szukać w wypalonych namiętnościami norach cielesności, możemy tylko chłodzić się w portach ich miast, oczywiście za opłatą.

Na szczęście spotkałem starych znajomych; derwisza, murzyna i niewolnicę. Każdy z nich gdzieś panuje, ma oczekujących na siebie poddanych. Dlatego nie uważam ich za ludzi, a przynajmniej ich tak nie traktuję. Nie wiem nawet, co mogłoby to znaczyć, ponieważ od dawna od ludzi uciekam. Królestwa tańca, pracy i przyjemności gnieżdżą się w moich zmysłach. Zabieram je wszędzie ze sobą jako nieproszonych gości. Zapewnia mi to niezwykłość, do tego stopnia, że inni zazwyczaj mylą się o parę wieków, próbując mnie sklasyfikować.

Powinienem ogłosić oceany swoją prywatną własnością i z czystej złości nigdy nad żadnym się nie pojawić. Przynajmniej nie wygłupiłbym się tak, jak jeden z perskich królów. Popełnił wielki błąd, a niedorżnięcie matecznika pewnych idei skazuje mnie na życie pod ich okupacją.

Demokracja? A co tam, może niech i tak! Byle nie liberalna, byle rewolucyjna! Rzeźnicka, szatańska, z chamskim uśmiechem tropiąca wrogów ludu. Ilu cierpi od jej obecnych słodkości, a uwodzicielskie gierki traktuje jak trening koniecznych cnót? Zobaczymy, kto gdzie się obudzi i czyja to krew będzie przelana. Niekonieczne brutalnie, być może pod przykrywką transfuzji.

Nie mam śmiałości być człowiekiem prymitywnym tudzież archaicznym, ponieważ wtedy nawet bym o nim nie usłyszał. Przyglądanie się zaś temu stadu przeżuwaczy rozbijającemu swoje łby o ściany sztucznych rajów też mnie nie bawi. Jeszcze nie poznałem żadnego z ich pasterzy!

Może kiedyś nadjadą czołgi, a na nich całe plejady „czarnych bogów”.

Co to za kiepska zabawa, dyskusje z protestantami. Podtrzymuję je tylko z tego powodu, że gdzieś w głowie kołacze świadomość, że istnieją tylko wskutek chochlika historii. Gdyby parę rzeczy poszło normalnie, to wszelkie Wittenbergi, Genewy i Rakowy podzieliłyby los katarskiej Prowansji. Niestety, Święta Inkwizycja nie nadeszła właśnie wtedy, kiedy należało jej się spodziewać.

Na podwórku obok wciąż latają siekiery. Praca wre, to prawdziwa kultura dbająca o kontrolowany przyrost członków. Chciałem spotkać odpowiedzialnego za zakład wikinga, ale drzwi otworzyła wypachniona biskupica podejmująca czarnoskóre kochanki. Pozostało mi tylko zawołać Piasta Kołodzieja, bo mnie niestety sprawy rasy już nie interesują. Niech zajmują się nimi inni i budują nowe światy na stosach niecenzuralnych ciał, ja tymczasem spłynę wraz z falą żółci ku szarym wilkom.

Powinienem zrobić wszystko, aby pewna osoba nie otrzymała swojej rewolucji, ale wydaje mi się, że to właśnie jakiekolwiek działanie przyśpieszy jej wybuch. Tymczasem mogę maszerować nie zauważony przez nikogo, ponieważ mój cel jest dla wszystkich nigdzie.

Myśli uderzają jak wodospad. Spadają z wysokości, wyrąbują koryto w plecach nieświadomych robotników. Taka ich praca, palą lampki przed ślepymi. Ceremoniał musi zostać zachowany, ponieważ znacząco wyczerpuje cenne zasoby a więc i przybliża straszny koniec. Nie zabrzmi wtedy żadne nazwisko, tylko wszystkie ściany świata zaczną niemo wykrzykiwać niektóre, te ważniejsze. Zbawienie temu, kto przyporządkuje je do książek. To znaczy, że nie zmarnował swoich trzech dni.

Liga Narodów Wybranych ogłosiła krucjatę przeciwko jednostkom, które odważyły się samemu dokonywać wyborów. Przyszłe lata muszą zostać zaplanowane pod pracę nad ich portretami. Ogólne zarysy twarzy już są znane, wiszą na każdym drzewie jako tarcze strzelnicze. Tyle, że żaden ze szkolonych strzelców nie może być wolny.

Kolejne rzędy nurkują i nurkują, a obok coś kotłuje się w krzakach. Fabryki śmierci stały się nieopłacalne, więcej zarobi się na biletach do nich. Przymilnie stawiam swoje kroki i liczę na łaskawość ptaków. Wędruję anonimowo. Mogę zostać rozpoznany jedynie po śmierci, dlatego modlę się, żeby to moja śmierć nie była pierwsza. Widziałem wielu pijanych i grubych; sądzę, że mógłbym im w tym pomóc. Zlitowałbym się wtedy nad szatanem.

Na szczęście nikt już nikogo nie słucha. Wszyscy wpatrują się za to w literki, których nie rozumieją. Przerzucają się obrazami, na których są oni sami. Nasza zabawa polega na podmienianiu ich intencji. I tak się nie zorientują.

Czy ktoś jeszcze pamięta, gdzie znajdują się grobowce starożytnych cesarzy rzymskich? Wydaje mi się, że par

u z nich, co większych szaleńców, zasłużyło na odwiedziny i modlitwę. To ich obłędy ufundowały naszą piaskownicę. Powinniśmy być im naprawdę wdzięczni. Rozumiano to jeszcze do niedawna, i tak nakręcano kolejne zjednoczenia i odnowienia. Czas minął, jeszcze nikt nie zdołał go powstrzymać.

Coś uderza, coś płacze, coś krzyczy. Ktoś smakuje krew. Zaraz dobiegną inni… Nie szanuje się intymności pastwienia się nad schwytaną ofiarą, sfora domaga się dla siebie udziału. Zło bierze się stąd, że ktoś, kto go nie dostrzega, musiał się nim pochwalić. A inni nim epatują, i przenoszą je na wszystko.

Ostatni śpiew, taki czarny. Głos wydobywający się z gorących linii poddanych ustawicznemu ruchowi. Wciąż to pamiętam. Kształt nie grał żadnej roli, on był reżyserem. Kolory szaleją, ale to szlachetna czerń tańczy na wierzchu. To dziwne, że zdołano zamienić rzekę na inną i udać się jeszcze w jej górę. Kiedyś jeszcze ręka powędruje w górę; zastanawiacie się, jaki gest ukaże? Dotychczas zdołała zagarnąć wiatry z paru kontynentów. Nie poznałem ich zapachów, nie śledziłem jej.

Krążę po tym lesie uparcie. Stanąłem przy ścieżce i gapiłem się na wszystkie strony. Stałem w takim przejęciu, jakby w krzakach obok zaraz miała się odbyć koronacja Matki Boskiej.

Nic wam nie opowiem. Pływam w cieniu zielonych koron. To audiencja u króla, który nosi je wszystkie. Reasumując… sam sobie reasumuj.

Noc, nuda, Lewiatan. Studium wiecznego nawrotu hierofanii neuropatologicznej.

Wielkanoc & Poniedziałek Wielkanocny AD 2011

Leave a Reply