Wywiad udzielony przez p. prof. Bartyzela gazecie „Rzeczpospolita” (Dziś to ja jestem rewolucjonistą, „Rzeczy na Wielkanoc. Tygodnik Rzeczypospolitej”, 7-9 IV 2012 r.) czyta się, jak zwykle w przypadku tego autora, z zainteresowaniem i przyjemnością – jakkolwiek całość wywiadu sprawia wrażenie nastrojonej na nadmiernie nostalgiczną nutę. Nostalgia, kierunkująca ku minionej przeszłości, bywa odczuciem inspirującym, ale głównie dla poetów i literatów. Taka nostalgia za tym, co było, zbyt wielu już konserwatystów wpędziła natomiast w bierność wobec tego, co jest, skłaniając ich do faktycznej, choć nie wyartykułowanej kapitulacji przed „nie-rzeczywistością” (jakkolwiek sam p. prof. Bartyzel nie sugeruje tej pierwszej ani nie dokonuje tej drugiej): odwracam się od ciebie, świecie, tak jak ty odwróciłeś się ode mnie. Konserwatyście na ruinach potrzebna jest nie tyle nostalgia w spojrzeniu na dawny świat, ile raczej pesymizm w spojrzeniu na świat współczesny: Spenglerowski pesymizm popychający do walki, „pesymizm jako siła twórcza” według znakomitej formuły monarchisty i neoromantyka Mariana Zdziechowskiego. Być może, jak mówi p. prof. Bartyzel, we współczesnym świecie nie pozostało nic godnego konserwowania. Ale oceny tej nie należy chyba odczytywać dosłownie, ponieważ wykluczałaby możliwość przetrwania, względnie odtworzenia, metahistorycznych platońskich Idei nawet w niepełnych, ułomnych czy cząstkowych formach politycznych. Nawet we współczesnym świecie można odnaleźć podmioty, które można wspierać i z którymi można się sprzymierzać dla potrzeb walki z siłami anty-Tradycji. W tym miejscu zapewne przekraczamy linię demarkacyjną oddzielającą tradycjonalizm, by tak rzec, klasyczny (legitymistyczny) – od rewolucyjnego konserwatyzmu i rewolucyjnego tradycjonalizmu. To prawda, na Zachodzie nie ma już nic wartego konserwowania – ale świat nie kończy się na Zachodzie, o czym wielu polskich konserwatystów zwyczajnie zapomina.
Do zastanowienia skłaniają ponadto niektóre konkretne fragmenty wypowiedzi autora „Umierać, ale powoli!”. Niech zatem poniższe uwagi będą luźnymi dopiskami na marginesie tekstu wywiadu z niewątpliwie najwybitniejszym dziś w Polsce przedstawicielem myśli konserwatywnej i monarchistycznej.
Rzeczywiście, Polska nie ma legitymistycznej dynastii panującej, od kiedy umarł ostatni z Piastów. Rzeczpospolita była monarchią elekcyjną z ustrojem mieszanym. Ale nie dostrzegam tu sprzeczności. Zachodnioeuropejskie monarchie tradycyjne i polska monarchia elekcyjna miały wiele wspólnego. W jednym i drugim przypadku była to władza prawowita, bo jej celem była służba dobru wspólnemu i Bogu. Spełniała też inny warunek: władzę usprawiedliwia jedynie odniesienie do wyższego niż ludzki porządku. Dlatego konfederaci barscy, którzy śpiewali „Nigdy z królami nie będziem w aliansach”, należeli do tego samego świata, co francuscy czy hiszpańscy monarchiści, walczący o przywrócenie prawowitej władzy królewskiej.
– Mimo, że walczyli z królem?
– Przede wszystkim walczyli o przywrócenie tradycyjnego ładu, tak jak dobre 20 lat później uczynili to powstańcy z Wandei. Tym nadanym Polsce przez Boga porządkiem była „monarchia republikańska”, a Stanisław August i stojąca za nim Rosja byli jego burzycielami.
Istotnie, w szczytowym okresie ery „złotej wolności” (aurea libertas), czyli anarchistycznego rozbestwienia wszechwładnego w tej polskiej republice elektoratu i złośliwego torpedowania przez niego wszelkich prób ratowania państwa, zdarzali się eksponenci myśli republikańskiej, którzy panujący w Rzeczypospolitej ustrojowy i polityczny „nierząd” (czyli, mówiąc bardziej ludowo, burdel) przedstawiali jako ziemskie odwzorowanie niebiańskiego ładu. Czynił tak Jan z Dębion Dębiński (lub Dembiński, zm. 1725) w traktacie „Domina Palatii Regina Libertas”, a później, w czasach porozbiorowych, ksiądz Ignacy Hołowiński (1807-1855). Gdyby jednak ów ustrój ufundowany na „nie-rządzie” jako „nadany Polsce przez Boga porządek” interpretować chciał konserwatysta, mistrzowie z krakowskiej szkoły historycznej poprzewracali by się w grobach. Cały ich wysiłek jako historyków skupiał się przecież na pokazaniu, że to właśnie szkodliwy, dysfunkcjonalny ustrój republikański zniszczył wielką niegdyś Rzeczpospolitą i przyprawił ją o upadek.
A co z obrońcami „nie-rządu”? „Integralny reakcjonista”, jak sam o sobie mówił, Stanisław Cat-Mackiewicz uważał się za ucznia szkoły krakowskiej. I słusznie, o czym przekonuje nas lektura jego „Stanisława Augusta” (1953) – książki będącej, mimo pozornie publicystycznej i pisarskiej formy, jednym z największych osiągnięć polskiej historiografii w XX wieku. W tejże książce Cat wykazał ponad wszelką wątpliwość fałsz heroicznej legendy Konfederacji Barskiej, którą w świetle faktów wypada ocenić jako ruch antypaństwowy, destrukcyjny, kierowany przez prywatne ambicje i urazy, a personalnie przez zdrajców i notorycznych warchołów. Od siebie dodam: ta sama książka przekonała mnie, że Stanisław August, ów monarcha, którym od czasów szkolnych uczyłem się pogardzać jako sprzedawczykiem, mięczakiem, sfrancuziałym fircykiem w peruce i pończochach i tak dalej – w rzeczywistości był polskim mężem stanu, patriotą, imponującą postacią swoich trudnych czasów. Wieloletnia, wytrwała w każdych okolicznościach walka króla o ocalenie państwa dobijanego przez wadliwy ustrój, złą koniunkturę geopolityczną oraz głupotę własnych poddanych – to był prawdziwy heroizm, który nigdy nie zyskał żadnej legendy. Legendę Baru stworzyli później wybitni literaci doby Romantyzmu. Powstały dzięki niej wspaniałe dzieła naszej kultury. Polska młodzież powinna znać na pamięć dramat „Ksiądz Marek” (1843) Juliusza Słowackiego czy powieści „Anuncjata” (1858) i „Sodalis Marianus” (1859) Zygmunta Kaczkowskiego. Realizm nakazuje jednak odróżniać legendę od prawdy historycznej i uczyć się na tej drugiej. Przy czym chodzi tu o realizm pojęty właściwie, w żadnym zaś wypadku nie o osławiony „realizm polityczny”, będący publicystyczną doktryną politycznej prostytucji.
Ja jestem monarchistą i kiedy słyszę (z okolic PiS) gadanie o jakimś „neosarmackim republikanizmie”, wzorem Hannsa Johsta odbezpieczam browninga.
Klasyczną koncepcję uniwersytetu zastępuje model użytkowy, podporządkowany wyłącznie gospodarce, a kto wie czy nie jeszcze bardziej wygodzie biurokratów. Przede wszystkim odbija się to na przedmiotach humanistycznych i społecznych. Samo rozróżnienie tych nauk jest znamienne, bo jeśli nauki społeczne już nie są humanistyczne, to do czego, jeśli nie do człowieka, się one odnoszą?
Mimo niefortunnych okoliczności, samo odróżnienie nauk humanistycznych od nauk społecznych wydaje się zasadne. Nie wymyślili go bynajmniej dzisiejsi biurokraci ani demoliberalni politycy.
„Nauki społeczne” w swej obecnej postaci wyrosły z chęci prostego przeszczepienia metod nauk przyrodniczych do badań nad rzeczywistością społeczną i kulturową. Ich rdzeń tworzy anglosaska koncepcja science – nauki ścisłej czy wręcz technicznej, której kazano zajmować się społeczeństwem (pol. „nauki społeczne” = ang. social sciences). W XIX wieku pod wpływem licznych odkryć wytworzyło się złudzenie, że dla nauk przyrodniczych granice poznania nie istnieją. Postanowiono zatem zastosować ich warsztat do rzeczywistości ludzkiej, by za pomocą pomiaru i eksperymentu wyjaśnić wreszcie w sposób niepodważalny, jak i z czego jest ona zbudowana (a tym samym jak będzie można ją przebudować przy wsparciu nauki). Z nauk przyrodniczych zaczerpnięto założenie: to, czego nie da się zmierzyć ani policzyć, nie istnieje. Upowszechniło ono pokutujące do dziś przekonanie, jakoby działalność naukowo-badawcza czyniła koniecznym przyjęcie „neutralnej”, czyli materialistycznej wizji człowieka. „Nauki społeczne” to płód nastawionego materialistycznie pozytywizmu, rozpleniony i uczyniony modnym na całym świecie przez neopozytywizm amerykański, bo po II wojnie światowej wszystko, co modne przychodzi z USA. Sam termin political science trąci absurdem i musi być hybrydą. Nie na darmo Leo Strauss – który, jak można sądzić, opowiadał się po stronie nauk humanistycznych, na czele z filozofią polityki – zwalczał to, co nazywał sarkastycznie „naukowymi naukami o polityce”.
Do rzetelnych badań nad rzeczywistością społeczną i kulturową powołane są nauki humanistyczne, którym niemiecki filozof nauki Wilhelm Dilthey nadał piękne miano Geisteswissenschaften – „nauk o duchu”. W rzeczywistości społecznej i kulturowej nieustannie i wszędzie działa bowiem „czynnik humanistyczny” (nazwany tak przez Floriana Znanieckiego), wymykający się obliczeniom. Z prób mierzenia i ważenia tej rzeczywistości nie wynika żadna istotna wiedza na jej temat, dlatego zamiast mierzyć i ważyć należy próbować ją zrozumieć. Specyficzną metodą nauk humanistycznych pozostaje właśnie rozumienie. Pod względem metodologicznym opierają się one na hermeneutyce, tj. teorii i filozoficznej sztuce rozumienia. Tutaj, wśród nauk humanistycznych, mają swe naturalne miejsce nauki polityczne. Do nauk humanistycznych nie sposób natomiast zaliczyć mnożonych dziś na humanistycznych (podobno) studiach bzdurnych przedmiotów, takich jak wymienione przykładowo przez p. prof. Bartyzela: opis pewnych systemów, struktur, nauczanie sposobów pozyskiwania funduszy, marketingu politycznego i organizowania kampanii wyborczych. Przed polskimi konserwatystami stoi więc dzisiaj w dziedzinie edukacji poważne zadanie: muszą przywrócić właściwą rangę naukom humanistycznym, a „nauki społeczne” wymieść z uniwersytetów na śmietnik historii.
Oczywiście nie wszyscy anglosascy teoretycy nauki byli rzecznikami „nauk społecznych”. Zdarzały się wyjątki, takie jak choćby zwolennik hermeneutyki w nauce historii Robin George Collingwood (1889-1943), profesor filozofii metafizycznej na uniwersytecie w Oksfordzie, który jako zadanie historyków wskazywał „wniknięcie w myślenie ludzi z przeszłości, których działanie badają”. Wśród współczesnych myślicieli politycznych za metodą hermeneutyczną w nauce opowiada się nie kto inny, jak Aleksandr Dugin.
Adam Danek
6 komentarzy