Adam Danek: Jesień herosów

Wszechobecna moda intelektualna (by nie rzec: oficjalna ideologia) naszych czasów każe bezustannie mówić i słuchać o przejściu od świata nowoczesnego do ponowoczesnego. Na takim tle coraz jaskrawiej odcinają się kraje podejrzewane (by nie rzec: oskarżane) na Zachodzie o to, że tak naprawdę nigdy nie weszły w nowoczesność, bądź też nie weszły w nią do końca. Kraje te, wbrew natrętnie „luzackiemu” klimatowi obecnej epoki, nakazującemu z lekceważeniem traktować dawne przedmioty sporów politycznych, stają się w owej epoce przedmiotem ataku bardziej zaciekłego, niż kiedykolwiek przedtem.

Podobno do najdonioślejszych dla nas kwestii należy „pytanie o modernizację”. Establishmentowi intelektualiści i naukowcy, w tym także uważani za prawicowych, uwielbiają dyskusje nad „problemem modernizacji”, tym dłuższe i bardziej zawzięte, im bardziej nie wiadomo, o co w nich chodzi. Po odsączeniu z tych dyskusji nadmiaru górnolotnego pustosłowia okazuje się z reguły, że konieczna ponoć i nieunikniona „modernizacja” polega na dostosowaniu duchowej i materialnej kultury własnego społeczeństwa do rzekomych światowych standardów, czyli, mówiąc wprost, na możliwie dokładnym upodobnieniu go do Zachodu. Otóż najciekawsze owoce „modernizacja” przyniosła w państwach, gdzie się w mniejszym lub większym stopniu nie powiodła.

XX wiek, ze swoimi maniakalnie racjonalistycznymi zapędami do „modernizacji” wszystkiego, niechcący wytworzył specyficzną, pod wieloma względami niezwykle interesującą formację państwową. Próbowano wówczas „modernizować” kraje zamieszkiwane przez społeczności w dużej części wciąż tradycyjne, przednowoczesne. W dodatku dokonywały tego zwykle rdzenne, miejscowe elity, które patrząc na Zachód z zewnątrz, oczyma nie-Europejczyka, traktowały nowoczesność powierzchownie i wybiórczo. Z odgórnego nakładania siermiężnie pojmowanej nowoczesności na premodernistyczne społeczeństwa rodziły się szczególne wspólnoty polityczne. Jak można je nazwać? Raczej nie „wczesno-nowoczesnymi”, bo wczesna nowoczesność panowała w państwach zachodnich w XVIII i XIX wieku i nie była wcale godniejsza podziwu od nowoczesności późnej (od której różniła się tym, że więcej miała do niszczenia). Najlepiej chyba będzie określić ich treść mianem „zacofanej nowoczesności” lub „nowoczesnego zacofania”. Nawiążemy w ten sposób do popularnego pojęcia „zacofania”, ukutego i wypromowanego przez zachodnich intelektualistów około połowy XX wieku. Pojęcia tego użyto do ukrycia nienawiści i pogardy dla stylu życia tradycyjnych, pozaeuropejskich społeczeństw tak zwanego pejoratywnie „trzeciego świata” pod maską deklaratywnego współczucia i troski o ich ciężki los.

Specyfikę „zacofanej nowoczesności” wyrażały trzy powiązane ze sobą cechy, znajdowane w oficjalnych doktrynach politycznych i ustrojach tych państw:

1. pominięcie liberalnych aspektów nowoczesności w jej wersji adaptowanej do miejscowych warunków;

2. wpisanie nowoczesności w lokalny kontekst kulturowy, a więc w jakąś tradycję (lepiej lub gorzej) – odrzucenie uniwersalistycznych pretensji Zachodu i jego skłonności do ujednolicania świata na własną modłę;

3. podkreślanie potrzeby zachowania (i przechowania – dla następnych pokoleń) przez mieszkańców kraju własnej tożsamości zbiorowej, nie wybieranej swobodnie przez suwerenne „jednostki”.

W państwach tego rodzaju występowała generalnie jedna forma rządu – dyktatura, w całym bogactwie jej odmian.

Cios krajom „nowoczesnego zacofania” zadało zakończenie zimnej wojny. Wcześniej oba zimnowojenne bieguny starały się pozyskać je w charakterze swoich sojuszników i wykorzystywać w politycznej grze wymierzonej w przeciwnika; musiały więc na różne sposoby wspierać ich rządy.

Od początku XXI wieku kolejne obszary „nowoczesnego zacofania” znikają. W 2003 r. napaść wojsk Ameryki na Irak przyniosła likwidację rządów Saddama Husseina, kilka lat później zamordowanego po pokazowym procesie sądowym. W 2006 r. zmarł Saparmurat Nijazow, tytułowany Turkmenbaszą, od 1991 r. dyktator Turkmenistanu, a jego następca częściowo zliberalizował system polityczny pozostawiony przez poprzednika. Na początku 2011 r. rządzący od 1992 r. dyktator Birmy gen. Than Shwe przekazał władzę cywilnemu, parlamentarnemu prezydentowi. Niemal jednocześnie inspirowane z tajemniczych źródeł zamieszki w Egipcie zakończyły trwające od 1981 r. rządy raisa (przywódcy) gen. Mohammeda Husni Mubaraka. Wkrótce potem wybuchło operetkowe powstanie w Libii, pospiesznie wykorzystane przez NATO jako pretekst do agresji na to państwo i obalenia utrzymującego się u władzy od 1969 r. pułkownika Muammara Kaddafiego. U schyłku roku zmarł dyktator Korei Północnej (od 1994 r.) Kim Dzong Il. Zachodnie media już starają się wykreować w związku z jego zgonem atmosferę nerwowego wyczekiwania na oznaki erozji czy niestabilności północnokoreańskiego ustroju, a przynamniej na jakieś sygnały, które pozwoliłyby uzasadnić napaść – na razie tylko werbalną – na to azjatyckie państwo. Natychmiast po otrzymaniu informacji o śmierci dyktatora rządy Japonii i Korei Południowej, krajów spełniających funkcje placówek amerykańskiej obecności wojskowej na Dalekim Wschodzie, skontaktowały się z Waszyngtonem z prośbą o instrukcje. Kto wie, być może dyskutowano wtedy również scenariusz następnej krwawej „pokojowej interwencji w obronie praw człowieka”?

Po zgaśnięciu Kim Dzong Ila na czele państwa stanął, niczym w monarchiach dawnych wieków, jego młody syn Kim Dzong Un. Podobnie jak on, dyktatorską władzę odziedziczyli po ojcu Ilham Alijew w Azerbejdżanie i Baszar al-Assad w Syrii. Od 1991 r. rządzą nieprzerwanie po dyktatorsku Nursułtan Nazarbajew w Kazachstanie i Islam Karimow w Uzbekistanie, a od 1994 r. Alaksandr Łukaszenka na Białorusi. Dla światłej „opinii publicznej” Zachodu oczywiście samo istnienie dziś reżimów, które starają się zainteresować mieszkańców kraju siłą państwa, spoistością narodu, rodzimą kulturą czy kondycją armii, zamiast wydać ich umysły na pastwę producentów durnych amerykańskich seriali, stanowi kamień obrazy. Ale państwa te są na mapie świata ostatnimi bastionami (by nie rzec, z nutą smutku, reliktami) heroicznego rozumienia polityki, gdzie rządzenie jest sztuką przejawiania mocy, ukierunkowanego na stworzenie i podtrzymanie pewnego porządku. W wierzeniach starożytnej Grecji obok bogów i ludzi występowała trzecia kategoria istot: herosi, czyli ludzie, którzy poprzez swe ziemskie czyny przebijali granice świata doczesnego i wznosili się na poziom półboski. Współczesnemu Europejczykowi – żałosnemu i nijakiemu produktowi „epoki neutralizacji i depolityzacji” (określenie Carla Schmitta) – tak właśnie muszą się jawić egzotyczni autokraci: jako mroczne i niezrozumiałe potęgi, groźne pozostałości czasów starszych niż dobre mzimu Demokracji – dawno przezwyciężonych „ciemnych wieków”, które najlepiej byłoby zapomnieć.

Pomimo socjalistycznej często genezy, państwa „zacofanej nowoczesności” paradoksalnie spełniają więc w dzisiejszym świecie funkcję konserwatywną*. Łączą nas z minionymi epokami, kiedy zachodni liberalny materializm nie był jeszcze jedyną opcją, kiedy nasz zgrzybiały świat przeżywał swój wiek heroiczny. Są mostami przerzuconymi z naszych czasów w przeszłość, ponad demoliberalnym morzem samozapomnienia, utraty tożsamości na rzecz zuniformizowanej rozrywki i konsumpcji. Albo też wyspami, poza którymi rozlewa się już tylko mordercza dla ducha fala nowoczesności dokończonej, to znaczy postmodernizmu. I choćby dlatego powinniśmy bronić ich istnienia w takiej właśnie postaci. Okazje, by stawać w ich obronie, zapewne wkrótce się nadarzą.

Adam Danek

* Szczególne kontrowersje wywoła tu zapewne przypadek Korei Północnej. Obiegową opinię na temat orientacji ideowej tego państwa warto skonfrontować choćby z wydaną niedawno po polsku pracą Briana R. Myersa „Najczystsza rasa. Propaganda Korei Północnej” (wyd. PWN, Warszawa 2011). Autor wykazuje w niej, że KRLD w rzeczywistości nie jest państwem komunistycznym, lecz faszystowskim.

16 komentarzy

Leave a Reply