Thomas Merton OCSO: William Blake a katolicyzm

Od Redakcji: Polecamy uwadze Czytelników fragment rozważań o. Thomasa Mertona, mnicha-trapisty i znawcy wschodnich doktryn religijnych, o Williamie Blake’u – wybitnym romantycznym poecie i malarzu, który stworzył własną mitologię zbliżoną do starożytnych systemów gnostyckich – oraz o tym, jaką rolę twórczość Blake’a odegrała w jego własnej drodze od obojętności na religię do nawrócenia na katolicyzm.

Ojciec zawsze lubił Blake’a i gdy byłem dziesięcioletnim dzieckiem, próbował już wyjaśnić mi, co stanowiło jego prawdziwą wartość. Ale co jest dziwne u Blake’a, to fakt, że chociaż jego Songs of Innocence (Pieśni niewinności) wydają się wierszami dziecinnymi i pisanymi dla dzieci, dla większości czytelników w tym wieku są niezrozumiałe. Przynajmniej były nimi dla mnie. Może byłoby inaczej, gdybym miał wówczas cztery czy pięć lat. Ale mając lat dziesięć, wiedziałem już za dużo. Wiedziałem, że tygrysy nie palą się w lasach nocy. Wydało mi się to niedorzeczne. Dzieci biorą wszystko bardzo dosłownie.

Brałem wszystko mniej dosłownie, mając lat szesnaście. Mogłem już przyjąć metafory Blake’a i zaczynały mnie one wzruszać i dziwić, chociaż nie rozumiałem ich głębi i siły. Ale ogromnie polubiłem jego wiersze. Czytałem go z większą cierpliwością i uwagą, niż innych poetów. Więcej myślałem o nim. I nie mogłem go do dna przeniknąć. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie mogłem zgłębić jego Ksiąg Proroczych – nikt chyba tego nie potrafi. Ale nie umiałem go umieścić w żadnym kontekście i nie wiedziałem, jak powiązać razem wszystkie jego idee.

(…)

Całe to popołudnie rozmyślałem o Blake’u. Pamiętam, że robiłem to ze szczególnym skupieniem i uwagą. Rzadko tak zastanawiałem się nad czymś z własnej woli. Starałem się ustalić, jaki to był rodzaj człowieka. Jaka była jego postawa? W co wierzył? Co głosił?

Z jednej strony pisał o „księżach w czarnych szatach, którzy obchodzą miasto, więżąc w ciernistych pętach moje radości i pragnienia”. Z drugiej nie cierpiał jednak Voltaire’a i Rousseau i im podobnych i wszystkiego, co oni reprezentowali, nienawidził deizmu materialistycznego i wszystkich abstrakcyjnych, cywilizowanych, naturalnych religii osiemnastego wieku równie, jak i agnostycyzmu dziewiętnastego stulecia i właściwie wszystkich szeroko rozpowszechnionych pojęć naszych czasów:

            Atomy Demokryta

            I cząsteczki świetlne Newtona

            Są piaskiem na brzegu Czerwonego Morza

Gdzie lśnią tak jasno namioty Izraela…

Nie byłem w stanie pogodzić w mojej myśli dwóch stanowisk będących takim przeciwieństwem. Blake był naturą rewolucyjną, a jednak nienawidził największych i najbardziej typowych rewolucjonistów swego czasu; podawał się za bezkompromisowego przeciwnika ludzi, którzy, według mnie, zdawali się być uosobieniem jego najbardziej charakterystycznych ideałów.

Jakże daleki byłem od zrozumienia ideałów takiego Williama Blake’a! Jakże mogłem sobie zdać sprawę, że jego bunt ze swymi dziwnymi przeciwieństwami był z samej swojej istoty buntem świętym. To był bunt miłośnika żywego Boga, bunt człowieka, którego pragnienie Boga było tak intensywne i niepowstrzymane, że potępiało całą swoją mocą hipokryzję, małostkową zmysłowość, sceptycyzm i materializm, z których zimne i pospolite umysły tworzą nieprzebyte zapory pomiędzy Bogiem a duszami ludzi.

Księża Blake’a obchodzący miasto w czarnych szatach – nie znał on wtedy katolików i prawdopodobnie nawet nigdy nie widział katolickiego kapłana – byli w jego umyśle symbolami słabej, kompromisowej, faryzejskiej pobożności tych, których Bóg był tylko obiektywizacją ich własnych ciasnych i konwencjonalnych pragnień i obłudnych obaw.

Nie obrał sobie żadnego specjalnego wyznania ani sekty za przedmiot swojej pogardy – po prostu nie znosił fałszywej religijności i pobożności, które formalizmem i konwencjami wypędzają miłość Boga z dusz ludzkich, będąc same pozbawione miłości, pozbawione światła i życia wiary, stawiających człowieka twarzą w twarz z Bogiem. Jeśli na jednej z kart Blake’a ci czarno ubrani księża ukazują się jako wrogie i przerażające postacie – to na innej „szary mnich Karola Wielkiego” jest świętym i bohaterem miłości i wiary walczącym o pokój prawdziwego Boga. Ma on w sercu tę żarliwą miłość, będącą jedyną rzeczywistością, dla której żył Blake. Pod koniec życia Blake mówił do swego przyjaciela Samuela Palmera, że jedynie Kościół katolicki nauczał miłości Boga.

Oczywiście, nie polecam wszystkim studiowania Williama Blake’a jako doskonałej drogi do wiary i do Boga. Jest to wyjątkowo rzeczywiście trudny i zagadkowy pisarz, znajdujemy też w nim mieszaninę prawie wszystkich innowierczych i heretyckich mistycznych systemów, jakie pleniły się na Zachodzie – a to nie mało! A jednak, przynajmniej moim zdaniem, za łaską Bożą jego wariackie symbole nie zdołały go w większym stopniu swoim dziwactwem zarazić, może właśnie dlatego, że on sam był takim dobrym i świętym człowiekiem, że jego wiara była tak rzeczywista, a jego miłość Boga tak silna i szczera.

Opatrzność Boża chciała może użyć Blake’a, żeby obudzić choć trochę wiary i miłości w mojej duszy, pomimo wszystkich prowadzących na manowce pojęć i prawie nieograniczonych możliwości błędu tkwiących u podłoża jego dziwacznych i namiętnych postaci.  Nie chcę więc, aby myślano, że próbuję go kanonizować! Ale muszę przyznać się do długu wobec niego i powiedzieć prawdę, która może komuś wydać się dziwna, chociaż w istocie nią nie jest: że to przez Blake’a miałem dojść kiedyś, bardzo okrężną drogą, do jedynego prawdziwego Kościoła i do jedynego żywego Boga przez Syna Jego Jezusa Chrystusa.

(…)

Miałem właśnie w rękach małe, pięknie wydrukowane przez Nonesuch Press wydanie Poezji Williama Blake’a. Wiedziałem już, jaki będzie prawdopodobnie przedmiot mojej pracy – obejmie jego poezje i pewne aspekty jego religijnych idei.

W księgarni Columbii kupiłem sobie na kredyt to samo wydanie Blake’a (zapłaciłem je w dwa lata później). Miało niebieską okładkę i przypuszczam, że spoczywa gdzieś w naszej bibliotece klasztornej – w tej części, do której nikt nie ma dostępu. I to dobrze. Myślę, że przeciętny trapista byłby niebezpiecznie oszołomiony jego Księgami prorockimi, a ci, którzy mogliby wyciągnąć korzyści z Blake’a mają do czytania mnóstwo jeszcze lepszych książek. Co do mnie, już go nie potrzebuję. Spełnił wobec mnie swoje zadanie i spełnił je w całej pełni. Mam nadzieję ujrzenia go w niebie.

Ale jakąż radością było żyć przez ten rok, przez całe to lato, w kontakcie z geniuszem i świętością Williama Blake’a podczas pisania tej pracy! Już w Anglii zacząłem oceniać jego wielkość, wyrastającą ponad innych ludzi jego epoki, ale dopiero z tej odległości, ze wzgórza, na którym stoję obecnie, mogę, patrząc wstecz, zmierzyć należycie jego wyższość.

Włączać go do ludzi z końca osiemnastego wieku byłoby absurdem – i tego nie zrobię; to wszystko są zakłamane, gadatliwe, zatęchłe i małostkowe typy! A jeśli chodzi o innych romantyków, to jakże słabe i rozhisteryzowane wydają się ich natchnienia wobec straszliwie autentycznego duchowego ognia Williama Blake’a! Nawet Coleridge – i to w rzadkich chwilach, gdy jego wyobraźnia wznosiła się do szczytów prawdziwej twórczości – był jedynie artystą, twórcą fikcji, a nie wieszczem, poetą, a nie prorokiem.

Wielcy romantycy potrafili może umiejętniej łączyć ze sobą słowa niż Blake: a jednak to on, ze wszystkimi swoimi błędami pisowni, okazał się z czasem większym od nich poetą, bo jego nurt wewnętrzny był głębszy i autentyczniejszy.

Mając lat dwanaście, pisał lepsze poezje niż Shelley przez całe swoje życie. Zapewne dlatego, że Blake już w wieku lat dwudziestu ujrzał Eliasza stojącego pod drzewem w polu na południe od Londynu.

Problemem Blake’a był wysiłek przystosowania się do społeczeństwa, które go nie rozumiało i nie pojmowało jego rodzaju wiary i miłości. Niejednokrotnie gładkie, niższe umysły uważały za swój obowiązek „pokierowanie tym Blake’em”, pouczanie i kształtowanie go, aby odwrócić to, co w nim uznawali za „talent” w bardziej konwencjonalne łożysko. Ale zawsze obracało się to w końcu w zimne, pozbawione serca poniżanie wszystkiego, co było dla niego żywotne i rzeczywiste, tak w sztuce, jak i w jego wierze. Były całe lata małostkowych prześladowań poety, i to z różnych stron, dopóki Blake nie zerwał całkowicie ze swoimi nieproszonymi opiekunami i pożegnawszy się z nadzieją sprzymierzenia się ze światem uważającym go za szaleńca, nie poszedł własnymi drogami.

Kiedy to zrobił i został na dobre sztycharzem, Księgi prorockie nie były mu już potrzebne. W ostatnim okresie swego życia odkrył Dantego i wszedł przez niego w kontakt z katolicyzmem, który określał jako jedyną religię uczącą prawdziwie kochać Boga – i tak późniejsze jego lata upłynęły stosunkowo w wielkim pokoju. Nie zapragnął, zdaje się, nigdy wykopania gdzieś spod ziemi księdza w tej Anglii, gdzie katolicyzm był faktycznie nadal zakazany. Ale umarł z promieniejącą twarzą i z sercem przepełnionym pieśniami radości.

W miarę, jak Blake przetrawiał mój system myślenia, nabierałem coraz mocniejszego przekonania o potrzebie jakiejś żywotnej wiary i o zupełnym braku wszelkiej substancjalności i rzeczywistości tego martwego, samolubnego racjonalizmu, który już od siedmiu lat zamrażał mój umysł i wolę. Zanim lato dobiegło do końca, uświadomiłem sobie ostatecznie, że jedynym możliwym sposobem życia jest żyć w świecie przesyconym obecnością i rzeczywistością Boga.

(…)

Ostatecznie wybrany przeze mnie przedmiot pracy brzmiał: „Natura i sztuka w twórczości Williama Blake’a”. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo opatrznościowy był ten temat. Polegał w istocie na studiowaniu reakcji Blake’a przeciwko wszystkim rodzajom wiernego odtwarzania rzeczywistości, wszystkim rodzajom naturalizmu i ciasnego, klasycznego realizmu w sztuce, bo jego własny ideał sztuki był zasadniczo mistyczny i nadprzyrodzony. Innymi słowy, ten temat, gdybym go potraktował choć trochę rozumnie, musiałby uleczyć moją własną filozofię z naturalizmu i materializmu, a także rozstrzygnąć wszystkie niekonsekwencje i sprzeczności tkwiące przez całe lata w moim umyśle, których sam nie mogłem sobie wytłumaczyć.

Bo mimo wszystko od dzieciństwa już pojmowałem, że przeżycie artystyczne na swoim najwyższym poziomie jest rzeczywiście przyrodzoną analogią przeżycia mistycznego. Wytwarza ono rodzaj intuicyjnego poznania rzeczywistości przez uczuciowe zidentyfikowanie się z kontemplowanym przedmiotem – ten rodzaj poznania, który tomiści nazywają „konnaturalnym”. To oznacza po prostu wiedzę wypływającą jak gdyby z identyfikowania się natur – w taki sposób człowiek moralnie czysty pojmuje naturę czystości przez sam fakt, że jego dusza jest jej pełna; ta cnota jest częścią jego własnej natury, bo przyzwyczajenie jest drugą naturą. Nie konnaturalnym poznaniem czystości byłaby wiedza filozofa, który, mówiąc językiem Naśladowania Chrystusa, byłby zdolny do jej zdefiniowania, ale by jej sam nie posiadał.

Przejąłem od mojego ojca, że uważanie, jakoby jedynym zadaniem sztuki było odtworzenie jakiegoś rodzaju zmysłowej przyjemności lub co najwyżej poruszenie uczuć do przejściowego dreszczu równa się niemal bluźnierstwu. Zawsze też pojmowałem, że sztuka jest kontemplacją i że obejmuje działanie najwyższych władz człowieka.

Kiedy już raz zdołałem znaleźć klucz do twórczości Blake’a w jego buncie przeciwko wiernemu odtwarzaniu świata i przeciwko naturalizmowi w sztuce, ujrzałem, że jego Księgi prorockie i cała reszta jego poezji była w ogóle protestem przeciw naturalizmowi także i w porządku moralnym.

Jakież to było objawienie! Wszak mając szesnaście lat, myślałem, że Blake, jak inni romantycy, sławił namiętność i naturalną żywotność dla nich samych. Nic podobnego! To, co wysławiał, to właśnie przeistoczenie naturalnej miłości i mocy człowieka w wytrawiający płomień mistycznego doświadczenia – a już to samo zawierało w sobie wytrwałe i zupełne oczyszczenie się wiarą, miłością i pragnieniem z wszystkich małostkowych, materialistycznych i przyziemnych ideałów jego przyjaciół-racjonalistów.

W swym wytrwałym oczyszczaniu pola Blake rozwinął w sobie intuicyjną wnikliwość moralną, która burzyła wszystkie fałszywe rozgraniczenia interesownej i konwencjonalnej moralności. I tak dostrzegł, że w prawodawstwie ludzkim niektóre przejawy zła zostały podniesione do rzędu standardów dobra, miarą których inne zło miało być potępione – a normy pychy czy chciwości opanowały trybuny sędziowskie, aby stamtąd rzucać nieludzkie i gnębiące oskarżenia przeciwko wszystkim normalnym, zdrowym dążeniom natury ludzkiej. Miłość została wyjęta spod prawa i stała się rozpustą, litość została pochłonięta przez okrucieństwo i Blake wiedział, że:

            Echa krzyku ladacznic na ulicach miasta

            Tkają dla starej Anglii śmiertelne całuny.

Ja słyszałem ten krzyk i to echo. Widziałem ten całun. Ale nic z tego nie rozumiałem. Próbowałem to przesunąć w dziedzinę praw socjologicznych i sił ekonomicznych. Gdybym w tych dawnych latach był zdolny do usłyszenia Blake’a, byłby mi powiedział, że socjologia i ekonomia odłączone od wiary i miłości bliźniego stają się nie czym innym, jak tylko łańcuchami jego starego, lodowatego demona Urizena! Ale teraz, czytając w związku z Blake’iem Maritaina, widziałem, że wszystkie te trudności i sprzeczności zanikają.

Źródło: Thomas Merton, Siedmiopiętrowa góra, przeł. Maria Morstin Górska, Kraków 1973, s. 106-108, 227-229, 242-244 (tytuł na początku pochodzi od redakcji Xportalu).

         

Jeden komentarz

Leave a Reply