Konrad Rękas: Dlaczego UK potrzebuje Azerbejdżanu

Typowym błędem współczesnych analiz geopolitycznych jest nadmierne utożsamianie polityki brytyjskiej z amerykańską. To prawda, że Zjednoczone Królestwo pozostaje najbliższym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza w kwestiach europejskich. Bywa wręcz nazywane „wyspą – lotniskowcem USA u brzegów Europy”. W istocie jednak interesy imperialne obu państw nie zawsze bywają zbieżne, a gospodarcze cele City i Wall Street – wręcz sprzeczne. To dlatego m.in. Londyn może sobie pozwolić na sporą dawkę niezależności w kwestiach kaukaskich i wciąż nie ulega presji światowego ormiańskiego lobby, które doprowadziło m.in. do zaskakującej dla wielu decyzji Joe Bidena w sprawie domniemanego „ludobójstwa Ormian”. Nie oznacza to jednak, że miękka siła ormiańska nie czyni postępów także w UK, agresywnie agitując tak przeciwko Azerbejdżanowi, jak i Turcji. Postępy czyni zwłaszcza w kręgach opozycyjnej na szczęście Partii Pracy i liberalno-proeuropejskiej opozycji, zdobywa też jednak przyczółki nawet w szeregach realistycznych jak dotąd Torysów.

Francuscy Ormianie kontra brytyjscy Azerowie?

Wielka Brytania ma wszelkie dane, by w odniesieniu do konfliktu zakaukaskiego zachowywać się pragmatycznie. Nie tylko UK to największy zagraniczny inwestor w Azerbejdżanie, ale też Londyn nie może przecież tak łatwo odrzucić dokonanego ponad 100 lat temu wyraźnego podziału: zachodnim podmiotem aktywnym na Zakaukaziu we współpracy z Erewaniem – pozostaje Francja, mocno infiltrowana przez ormiańską miękką siłę, kapitały i agencje wywiadowcze. Odkąd w 1918 r. Brytyjczycy popełnili błąd stawiając na Ormian przed i podczas bitwy o Baku, co skutkowało straszliwą masakrą dokonaną przez Ormian na ludności azerskiej pod osłoną brytyjskich dział – polityka UK odebrała surową lekcję. Londyn nigdy nie będzie dla Ormian tak uległy jak Paryż, zatem zawsze pozostanie dla Erewania partnerem dalszego wyboru. Tymczasem zwłaszcza poza Unią Europejską i wobec wyraźnej redukcji partnerów geopolitycznych – Wielka Brytania potrzebuje Azerbejdżanu znacznie bardziej niż Azerbejdżan potrzebuje UK.

Pasmo geopolitycznych porażek Londynu

Rząd Borisa Johnsona cieszy się wprawdzie stabilnym poparciem, czego dowiodły niedawne wybory lokalne. Odczuwa jednak wyraźny głód sukcesów, szczególnie na polu współpracy międzynarodowej. Jednym z argumentów, które przeważyły szalę podczas kampanii w sprawie BREXITu – były zapewnienia, że poza Unią Europejską Wielka Brytania zbuduje szeroki blok korzystnych porozumień geopolitycznych i gospodarczych, przede wszystkim z USA, ale także z były koloniami (Kanadą, Australią, Nową Zelandią i Indiami), jak również z samodzielnymi, silnymi mocarstwami regionalnymi, takimi jak Azerbejdżan. Niestety, rzeczywistość zweryfikowała te obietnice. Gabinet Borisa Johnsona wyraźnie liczył na reelekcję Donalda Trumpa, tymczasem administracja Joe Bidena jest wyraźnie zorientowana raczej na normalizację stosunków z Unią Europejską. Obowiązująca są jednak nadal postawione jeszcze przez poprzedniego prezydenta warunki uprzywilejowania Brytyjczyków w stosunkach handlowych – na czele z prywatyzacją brytyjskiej państwowej służby zdrowia, NHS w ręce amerykańskie. Z kolei Australia i Nowa Zelandia postawiły twarde veto propozycjom Londynu odnośnie wzajemnego otwarcia rynku pracy. Trudne negocjacje z Canberrą kosztowały B. Johnsona konieczność wyrażenia zgody na otwarcie granic UK na australijską żywność. A to z kolei jest cios w popierających go dotąd brytyjskich, w tym szkockich farmerów, którzy nie po to domagali się granicy celnej z Europą, by teraz przegrywać z genetycznie modyfikowaną wołowiną z Australii czy Ameryki. Również rozmowy z Indiami zakończyły się połowicznym tylko sukcesem. Rząd UK, który doszedł do władzy pod hasłem ograniczenia imigracji – musiał bowiem zgodzić się na ogromne limity imigracyjne z Indii, pozwalające tamtejszym absolwentom wyższych uczelni omijać bariery chroniące brytyjski rynek pracy przed przybyszami m.in. z Europy. Nic więc dziwnego, że dziwnym zbiegiem okoliczności umowie z Indiami towarzyszą w brytyjskich opozycyjnych mediach ostrzeżenia przed indyjską mutacją koronawirusa…

To Baku dyktuje warunki

Tak więc zarówno wizyta brytyjskiego ministra eksportu Grahama Stuarta w Baku, jak i deklaracje ambasadora Jamesa Sharpa powinny być widziane w kontekście tych może nie porażek, ale na pewno bardzo… kosztownych osiągnięć rządu UK. W obecnej sytuacji to nie Baku potrzebuje Londynu, to Londyn rozpaczliwie musi wykazać swoją operatywność międzynarodową, wskazując na swoje obustronnie korzystne relacje gospodarcze, zwłaszcza na polu energetyki z azerskimi partnerami. Dla Azerbejdżanu to więc także okazja, by postawić twardo sprawę antyazerskiej propagandy, rozprzestrzenianej w UK m.in. przez All-Party Parliamentary Group for Armenia w Izbie Gmin, na czele z torysowskim posłem, Timem Loughtonem. Jeśli Brytyjczycy faktycznie chcą robić interesy w Azerbejdżanie i móc chwalić się ich wynikami – powinni przedstawić się jako partner uczciwy i lojalny na wszystkich polach, prawdy historycznej i propagandy nie wyłączając. B. Johnson jako pragmatyk powinien to doskonale rozumieć. Zwłaszcza, że już jego polityczni idole – Margaret Thatcher i Winston Churchill zawsze przecież uznawali Azerbejdżan za najważniejszy podmiot całego regionu kaukaskiego i kaspijskiego. A dziś na tym obszarze to Baku dyktuje warunki. Także Brytyjczykom.

Konrad Rękas

Tłumaczenie tekstu opublikowanego na łamach azerbejdżańskiego portalu Axar.az

Jeden komentarz

Leave a Reply