Adam Danek: Od Dżamahirijji do Azawadu

W ostatnich dwóch dekadach nad Afryką nieprzyjemnie powiało „stabilizacją”. W języku politycznym świata zachodniego stwierdzenie, że dany kraj lub region się „ustabilizował” oznacza mniej więcej tyle, że włączono go do obszaru strategicznej kontroli Zachodu, który teraz rozpocznie jego wzmożoną penetrację polityczną, ekonomiczną i ideologiczną. Po rozpadzie bloku sowieckiego i zwycięstwie USA w planetarnej rywalizacji, liczba niezależnych państw na Czarnym Lądzie zaczęła się zmniejszać. Wcześniej przynajmniej w niektórych państwach afrykańskich funkcjonowały autorytarne rządy, które otwarcie odrzucały zachodnie wzorce ustrojowe, a za swój programowy cel obierały utrzymanie suwerenności ideologicznej i samodzielności ekonomicznej swoich krajów oraz ochronę tradycyjnej tożsamości kulturowej ich mieszkańców. Można tu wymienić: „socjalizm chłopski” w Gwinei rządzonej przez Ahmeda Sékou Touré (1958-1984), koncepcję osobowości afrykańskiej i opartą na niej doktrynę konscjentyzmu w Ghanie rządzonej przez Kwame Nkrumaha (1960-1966), doktrynę ujamaa w Tanzanii rządzonej przez Juliusa Nyerere (1961-1985), chrześcijańsko-socjalistyczny „zambijski humanizm” w Zambii rządzonej przez Kennetha Kaundę (1964-1991) czy tercerystyczną doktrynę polityczną Konga-Zairu pod rządami Mobutu Sese Seko (1965-1997). Zanim przyznamy rację ocenom tych przywódców politycznych, wypowiadanym z reguły z pozycji demoliberalnych, prawo-człowieczych i w ogóle zachodniackich, zwróćmy uwagę na pewne fakty. Po śmierci Kwame Nkrumaha i Mobutu Sese Seko – a każdy z nich zmarł na wygnaniu – władze ich państw sprowadziły ich ciała do ojczyzny i wyprawiły im iście monarsze pochówki. W Tanzanii Kościół katolicki rozpoczął przed kilku laty starania o beatyfikację Juliusa Nyerere. Czy doszłoby do tego, gdyby ci politycy naprawdę byli tak źli, jak mówi się o nich na Zachodzie?

Oba bieguny, amerykański i sowiecki, z konieczności tolerowały istnienie tych form politycznych, a nawet wspierały je, by nie dać konkurentowi przewagi w lokalnych rozgrywkach prowadzonych z nim w Afryce. Zwycięstwo USA w planetarnej rywalizacji pozbawiło je racji bytu, a geokulturowy „koniec historii” odciął od podłoża, zastępując wszelkie ideały polityczne ideałem materialnego dobrobytu i nieskrępowanego zaspokajania indywidualnych zachcianek. Zmiana rządów w RPA w 1994 r. i fiasko podjętej wówczas próby zbrojnego utworzenia samodzielnego państwa przez Burów symbolicznie zakończyły epokę polityki tożsamościowej w Afryce, a zapoczątkowały epokę coraz szerszego otwarcia bram kontynentu dla McŚwiata. W 2011 r. libijską Dżamahirijję – ostatni na kontynencie niedemokratyczny i nieliberalny bastion oporu przed supremacją bloku zachodniego – wymazała z mapy agresja militarna NATO, uzasadniana pomocą dla agenturalnej „libijskiej opozycji”, wykreowanej tam wcześniej w celu usprawiedliwienia inwazji.

Wydawało się, iż od tej pory jedynym politycznym czynnikiem rozstrzygającym w Afryce staną się interesy bloku euratlantyckiego lub niektórych zrzeszonych w nim państw. I tak w ciągu ostatniej dekady miały miejsce „misje stabilizacyjne” Unii Europejskiej: Artemis (2003) i EUFOR (2006) w Demokratycznej Republice Konga oraz EUFOR (2008-2009) w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskiej. We wszystkich przypadkach na forum UE i ONZ przeforsowała je we własnym strategicznym interesie Francja, która wykorzystuje misje „stabilizacyjne” i „pokojowe” jako przykrywkę dla utrzymywania w państwach afrykańskich swojej obecności wojskowej. Oprócz wymienionych, francuskie siły zbrojne uczestniczą w prowadzonej od 2008 r. operacji Atalanta na wodach wokół Półwyspu Somalijskiego, prowadzą „operację pokojową” na Wybrzeżu Kości Słoniowej oraz utrzymują swoje bazy w Senegalu, Dżibuti (od 2001 r. wspólnie z Amerykanami) i Gabonie. Nie sposób nie zauważyć, że obszar francuskiej obecności wojskowej w Afryce pokrywa się z dawnym afrykańskim imperium kolonialnym Francji. Obejmuje bowiem następujące terytoria:

– Senegal i Wybrzeże Kości Słoniowej, wchodzące dawniej w skład Francuskiej Afryki Zachodniej;

– Czad, Republikę Środkowoafrykańską, Demokratyczną Republikę Konga i Gabon, czyli dawną Francuską Afrykę Równikową;

– Dżibuti, czyli dawne Somali Francuskie.

Znamienne było także utworzenie w 2008 r. w strukturze dowodzenia sił zbrojnych USA osobnego dowództwa odpowiedzialnego za Afrykę (US AFRICOM), której obszar podlegał wcześniej trzem różnym amerykańskim dowództwom.

Wydawało się zatem, że Czarny Ląd w coraz większym stopniu zamienia się w szachownicę w rękach zachodnich graczy. Rok 2012 przyniósł światu w tej kwestii spore zaskoczenie. W styczniu uzbrojone oddziały Tuaregów wkroczyły od północy do Mali i zaczęły zajmować kraj, szybko opanowując ponad połowę jego terytorium, zaś 6 kwietnia proklamowały powstanie niepodległego państwa Azawad.

Tuaregowie! Jak trudno opisać natłok obrazów, ożywionych nagle dźwiękiem imienia tego ludu, nie słyszanego od czasów, kiedy w dzieciństwie z wypiekami na twarzy czytało się przygodowe powieścidła Karola Maya. „Niebiescy ludzie”, dumni, mężni i bitni. Berberyjscy wojownicy o twarzach zawsze zakrytych zawojem, przemierzający morza wydm na „okrętach pustyni”, z krzywymi dżambijami i mieczami takuba u pasa, lotni niczym ghule – pustynne duchy, i tak samo budzący postrach. Ich brawurowy rajd na Mali, przeprowadzony bez żadnego zewnętrznego wsparcia (czego nie dałoby się powiedzieć na przykład o libijskich „powstańcach” wykreowanych przez Zachód), dowiódł, że w społeczeństwach, które oparły się modernizacji na modłę zachodnią, etos wojownika pozostaje wciąż żywy. Sflaczałym Europejczykom wciąż nie udało się przerobić wszystkich mieszkańców Ziemi na swój obraz i podobieństwo.

Trzon sił Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu tworzą weterani z libijskiej armii Pułkownika Kaddafiego, którzy z bronią w ręku odpierali najazd NATO na Dżamahirijję. Można więc mówić o sukcesji sztandaru niezależności w Afryce, który z Libii przemieścił się do Azawadu. Tuarescy wojownicy Kaddafiego rzeczywiście wdarli się w granice Mali niczym wiatr od pustyni. Aby przedostać się do Azawadu, przebyli ponad tysiąc dwieście kilometrów przez serce Sahary, przenikając po drodze przez terytoria dwóch innych państw, Algierii i Nigru. I, niczym bohaterowie dawnych sag, wkroczyli w wysmagane piaskiem mury grodu Timbuktu, położonego na skrzyżowaniu prastarych szlaków karawanowych.

Znaczna część granic Mali to typowe granice geometryczne, tzn. sztucznie wykreślone linijką na mapie, bez oparcia w uwarunkowaniach geograficznych. W obrębie tego państwa, noszącego nazwę średniowiecznego afrykańskiego imperium, leży tylko fragment ekumeny Tuaregów, która obejmuje ponadto terytoria Algierii, Nigru i Burkina Faso. Choć po swoim sukcesie Narodowy Ruch Wyzwolenia Azawadu ze swej strony potwierdził nienaruszalność dotychczasowych linii granicznych, w państwach ościennych zapanował niepokój. Azawad leży w części Afryki, gdzie krzyżują się interesy mocarstw. Mali wchodziło niegdyś w całości w skład imperium kolonialnego Francuzów, przeciw których panowaniu Tuaregowie kilkakrotnie podnosili oręż w XX wieku. Na wschodzie Azawad graniczy z Mauretanią, wciągniętą w minionych latach do obszaru strategicznej kontroli Chin, dla których Mauretania stanowi ważne źródło dostaw surowców i które w związku z tym mogą być zainteresowane utrzymaniem w regionie „spokoju”, czyli status quo.

Czy państwo Tuaregów przetrwa? Czy może raczej jego niepodległość utonie we krwi w wyniku kolejnej „międzynarodowej” interwencji, podjętej „dla przywrócenia demokratycznego porządku prawnego”? Jakikolwiek obrót przybierze sytuacja, podbój Azawadu to wydarzenie-znak. Wbrew mędrkowaniu zachodnich polityków i intelektualistów; wbrew machinacjom państw Zachodu, narzucających różnorodnym krajom i kulturom swoje nieznośne mieszczańskie wzorce; wbrew oświeconym próbom spętania niezachodnich społeczeństw sztucznymi liberalnymi procedurami pod jeden ideologiczny strychulec – ludy znów wędrują, a świat wojowników i zdobywców majaczy na horyzoncie za bitewną kurzawą. Międzynarodowy system polityczny ufundowany na mieszczańskim światopoglądzie zdradza objawy erozji. Być może rozpoczyna się nowa epoka polityki heroicznej.

 

                 Adam Danek

24 komentarze

Leave a Reply