Adam Danek: Wokół upadku kształcenia wyższego

Od szeregu miesięcy popularnymi tematami medialnego hałasu w Polsce są obecny model kształcenia wyższego oraz kwestia jego życiowej, w tym zwłaszcza zawodowej, przydatności. Z jednej strony coraz częściej i donośniej rozbrzmiewają głosy młodych ludzi, którym ukończone studia nie zapewniają pracy, co zagraża im bezrobociem lub innego rodzaju społeczną degradacją (na przykład koniecznością podjęcia niewykwalifikowanej, źle opłacanej pracy i brakiem perspektywy znalezienia lepszej) w szczególnie trudnym okresie życia, na który normalnie powinien przypadać moment założenia rodziny. Z drugiej strony dają się słyszeć zabarwione irytacją, lub wręcz pogardą i niesmakiem, wypowiedzi establishmentu o „roszczeniowo nastawionych absolwentach”, którzy oczekują w życiu podetknięcia im wszystkiego pod nos i obwiniają społeczeństwo o to, że sami wybrali niewłaściwe kierunki studiów.

Ewidentna klęska realizowanego obecnie w Polsce modelu kształcenia wyższego, przezierająca przez tę dyskusję, mogłaby mieć swój pozytywny aspekt. Otóż dzięki owemu modelowi w naszym społeczeństwie szybko wzrasta liczba osób, którym studia i nabyte wykształcenie zaszczepiły względnie wysokie oczekiwania co do pozycji, jaką powinny zająć w hierarchii społecznej, a które po ukończeniu studiów trafiają na rynek pracy, gdzie daje się im sugestywnie do zrozumienia, że są niczym lub prawie niczym. Normalną reakcją w takim położeniu jest narastanie gniewu, rozżalenia, poczucia oszukania, chęci rewindykacji lub odwetu. Trudno uznać za sprawiedliwy system, który najpierw zachęca ich do zdobywania wiedzy jako celu samego w sobie, a potem zostawia ich na lodzie, przerabiając ludzi wykształconych – filozofów, historyków, filologów, ekonomistów, socjologów czy prawników, a nawet inżynierów – na akwizytorów, rozdawców ulotek, sprzątaczki i kelnerki. Absolwenci zamieniają się więc w Marksowską „klasę w sobie” – grupę społeczną o potencjale zapalnym. Gdyby pojawiła się organizacja zdolna pracować politycznie wśród tych ludzi, podsycać i kierunkować ich niezadowolenie, mogliby się oni z kolei zamienić w „klasę dla siebie”, czyli grupę nastawioną rewolucyjnie, czerpiącą np. z inteligenckich tradycji ruchów terrorystycznych.

Ale spokojnie, mieszczuchy, żadnego buntu absolwentów oczywiście nie będzie. Młode „wykształciuchy”, co najmniej od podstawówki indoktrynowane „tolerancją”, humanitaryzmem, „wielokulturowością”, demoliberalizmem, legalizmem, a na studiach dodatkowo jeszcze postmodernizmem, zostały mentalnie wykastrowane. Kierują się maksymą: nie szukaj w życiu kłopotów, szukaj wygody. Zamiast walki z zastaną sytuacją, wybierają ucieczkę od niej, masowo emigrując na Zachód, by zasilać zlewozmywaki tamtejszych garkuchni, a w przypadku kobiet – stawać się nawozem dla imigrantów z Afryki i Azji. W ten oto sposób spełnia się ponura przepowiednia Władysława Studnickiego (1867-1953) sprzed stu lat, który przewidywał, że jeśli Polacy utracą poczucie wzajemnej więzi i wolę walki o narodowe ideały, czeka ich los „piątego stanu” w społeczeństwach zachodnich – „białych murzynów Europy i Ameryki”.

Opłakany i pogarszający się stan kształcenia wyższego w Polsce to w pierwszej kolejności skutek rozmyślnego nadania mu charakteru masowego. W normalnym i zrównoważonym społeczeństwie kształcenie wyższe nie powinno odbywać się na skalę masową. Reformy edukacyjne ostatnich kilkunastu lat opierały się na błędnym założeniu, że należy dążyć do maksymalnego zwiększenia w społeczeństwie odsetka osób legitymujących się wyższym wykształceniem, ponieważ dzięki temu podniesie się intelektualny i kulturalny poziom ogółu. W rzeczywistości jest dokładnie na odwrót. Aby coraz więcej osób mogło studiować, należy coraz bardziej obniżać kryteria naboru na studia, a także zmniejszać zakres materiału i wymagania na egzaminach końcowych, aby coraz więcej osób mogło studia ukończyć i uzyskać dyplom. Proces ten zintensyfikowało dodatkowo nieprzemyślane przyznanie szkołom prywatnym uprawnień do nadawania tytułów naukowych i jednocześnie „urynkowienie” kształcenia wyższego, co zmusza nawet szacowne uniwersytety do wyścigu na obniżanie wymagań z prywatnymi szkołami, bo młodzi ludzie na ogół wolą iść tam, gdzie mniej trzeba robić, by zdobyć osławiony „papier”. W rezultacie umasowienia studiów społeczeństwo nie robi się coraz bardziej wykształcone, lecz ma coraz głupszych wykształconych, a prestiż i realne znaczenie dyplomu akademickiego spadają (niemal) do zera.

Prawda brzmi brutalnie: zdecydowana większość obecnych studentów nie powinna była nigdy być przyjęta na studia. Ci ludzie po prostu nie potrzebują studiów, a co najwyżej wyższej szkoły zawodowej (handlowej, technicznej, rolniczej czy innej). Realizowana od szeregu lat zamiana uniwersytetów w wyższe szkoły zawodowe przyniosła jedynie zniszczenie lub nadwyrężenie naukowego potencjału uniwersytetów. Problem „absolwentów bez zawodu” został zawiniony przez twórców masowego kształcenia wyższego. Jego rozwiązanie może nastąpić tylko poprzez ponowne oddzielenie od siebie uniwersytetów i wyższych szkół zawodowych. Studia (uniwersyteckie) muszą odzyskać tradycyjny charakter, w tym być przeznaczone dla względnie wąskiego kręgu ludzi, rekrutowanych i kształconych w oparciu o surowe wymogi. Powrót do elitaryzmu w kształceniu wyższym zlikwiduje zjawisko stałego zaniżania poziomu studiów i okrajania ich programów po to, żeby przez te studia dało się przepchnąć coraz większą liczbę coraz głupszych ludzi. Zadaniem tradycyjnie rozumianych studiów nie jest bowiem nauka zawodu, lecz rozwijanie ducha.

W tym miejscu zwolennicy utrzymania masowej formy studiów mogliby podnieść w jej obronie argument, że pozwala ona większej niż kiedykolwiek wcześniej części społeczeństwa doskonalić się intelektualnie, toteż zniesienie masowości studiów uniemożliwi im rozwijanie własnych talentów czy zainteresowań, a może nawet skaże na prymitywizację. Argument taki należy uznać za niesłuszny, ponieważ – jak wskazano wcześniej – umasowienie studiów w żaden sposób nie przyczynia się do intelektualnego, kulturalnego czy duchowego podniesienia społeczeństwa. Jeżeli natomiast kształcenie wyższe powróciłoby do swej bardziej klasycznej, elitarnej postaci, w jaki sposób zapewnić możliwość duchowego rozwoju i – nie bójmy się tego słowa – uwznioślenia egzystencji całej tej większości, której naturalny cykl kształcenia zakończy się maksymalnie na wyższej szkole zawodowej? Zachodzi bowiem taka realna potrzeba i żadne kpiny czy przejawy lekceważenia jej nie zlikwidują. Pozbawieni takiej możliwości, ludzie ci będą mieli do dyspozycji jedynie bezdennie głupią popkulturę i najprymitywniejsze rozrywki; będą żyć zanurzeni w tym, co wykorzenia i demoralizuje, nie zdając sobie nawet sprawy, że istnieje coś poza tym – i wreszcie w tym samym będą wychowywać (?) własne potomstwo. Jako sugerowane kierunki przyszłych reform nasuwają się tu następujące rozwiązania:

1. Przywrócenie obowiązkowego szerokiego nauczania historii, literatury (zwanej w szkołach pokracznie „językiem polskim”) i religii na wszystkich poziomach wszystkich rodzajów szkolnictwa. Nie należy przy tym pod żadnym pozorem deprecjonować roli nauk ścisłych i przyrodniczych w procesie kształcenia. Wiedza przez nie dostarczana także jest ważna dla właściwego ukształtowania horyzontów intelektualnych młodego, uczącego się człowieka. Niemniej to dzieje, ojczysty język, spuścizna literacka i kulturowa narodu oraz wiara ojców mówią nam, kim jesteśmy – dlatego powinni być ich uczeni wszyscy podejmujący w Polsce naukę, niezależnie od tego, jaką drogę życia i zawód chcieliby obrać w przyszłości.

2. Promocja publiczna czytelnictwa. Polacy powinni czytać więcej książek, a mniej gazet i stron internetowych, które spełniają te same funkcje, co pozostałe media, to znaczy głównie ogłuszają szumem informacyjnym i ogłupiają. Właściwie przygotowana promocja czytelnictwa musi jednak polegać na zachęcaniu społeczeństwa do czytania pozycji wartościowych, a nie czegokolwiek, to jest byle czego (jak się to czyni obecnie). W przeciwnym bowiem wypadku zwiększy się jedynie liczba czytelników książek modnych lub najgłośniej reklamowanych, a więc należących do głupiej i demoralizującej zachodniackiej popkultury – i niepotrzebnie wzrosną tylko zyski producentów tego chłamu. Właściwie pomyślany program upowszechniania czytelnictwa musi promować przede wszystkim (choć nie wyłącznie) polskie dziedzictwo literackie, dziś w dużej części niesłusznie zapomniane. Kampanię promocji czytelnictwa dopełniać powinien program rozwoju i doposażenia bezpłatnych, ogólnodostępnych bibliotek.

3. Odgórne propagowanie przez państwo sztuki użytkowej i wspieranie jej rozwoju. Koncepcja sztuki użytkowej zakłada nasycenie środowiska ludzkiego życia pięknem poprzez nadawanie cech dzieł sztuki przedmiotom codziennego użytku, w tym przedmiotom wykorzystywanym przy pracy. Jako drugi cel wysuwa rozbudzenie zmysłu twórczego u wytwórców poszczególnych rodzajów rzeczy i tą drogą stopniowe podniesienie producenta do rangi twórcy. Byłby to powrót do koncepcji estetycznych i społecznych angielskiego konserwatysty Johna Ruskina (1819-1900), w Polsce głoszonych przez Stanisława Witkiewicza (1851-1915) czy założone w 1901 r. towarzystwo Polska Sztuka Stosowana, w którym działali m.in. Stanisław Wyspiański (1869-1907) i Józef Mehoffer (1869-1946). W żadnym wypadku nie należy promować kanałami państwowymi tzw. sztuki nowoczesnej – ta powinna być przez nie zwalczana (np. drogą ośmieszania) jako produkt kulturowej degeneracji.

4. Energiczniejsze propagowanie przez Kościół bogactwa form życia religijnego – tak, by dla większości wiernych nie kończyło się ono na odbębnieniu niedzielnej Mszy świętej i ewentualnie modlitwie prywatnej. Jako jeden z pierwszych celów cząstkowych nasuwa się tu popularyzacja różnych tradycyjnych nabożeństw (polski katolicyzm zna ich szczególnie wiele), połączona z odsłanianiem ich duchowej głębi. Na tym kierunku wskazana, jeśli nie konieczna, wydaje się koordynacja działań Kościoła i państwa oraz pomoc tego ostatniego.

5. Ponowna aktywizacja sieci państwowych (względnie samorządowych) terenowych ośrodków kultury. Przez wiele lat struktury te systematycznie zaniedbywano, zarówno pod względem finansowym, jak i merytorycznym, a obecnie państwo w ogóle je zwija. Trend ten należy odwrócić.

Powyższe cele muszą uzyskać regularne finansowanie ze środków publicznych. Wbrew nadziejom żywionym przez część środowisk prawicowych czy chrześcijańskich, która pokłada nadmierną wiarę w inicjatywie prywatnej, w takich kwestiach nie można liczyć na mecenat biznesmenów, ponieważ biznesmenów nie interesuje nic poza własnym zyskiem. Można stworzyć opcję finansowania publicznych instytucji kulturalnych przez prywatne podmioty gospodarcze, w zamian na przykład za częściowe zwolnienie od podatków lub inne ulgi – jednakże pod warunkiem bezwzględnego wykluczenia jakiegokolwiek wpływu prywatnych podmiotów gospodarczych na merytoryczne aspekty działalności tych instytucji kulturalnych.

Osobną kwestią pozostaje pytanie, jak zredukować bezrobocie, do którego wzrostu przyczynia się aktualny, błędny model kształcenia. Czyli – jaką obrać strategię rozwoju polskiej gospodarki, aby doprowadzić do wzrostu liczby miejsc pracy. Dwie ostatnie dekady nauczyły nas, miejmy nadzieję, jednego. W rozwiązaniu tego problemu nie pomaga podlizywanie się zagranicznym koncernom, tworzenie dla nich luk prawnych, przymykanie oczu na łamanie przez nie polskiego prawa, zwalnianie ich od podatków i tak dalej, po to, by łaskawie tworzyły w Polsce swoje filie i zakłady, po czym wyprowadzały zyski za granicę, niszczyły krajowych producentów i handlarzy dumpingową konkurencją oraz zalewały krajowy rynek nikomu nie potrzebnymi, tandetnymi produktami, sprzedawanymi na zasadzie „mądry zrobił, głupi kupił”.

 

                                                   Adam Danek

6 komentarzy

Leave a Reply